Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

piątek, 28 stycznia 2011

Dług.

Mamy ogromny dług. Wdzięczności.
(A budowa nawet nie zdążyła się zacząć.)

Dziś w nasze skromne progi zawitała połowa ekipy z niezbyt odległego sąsiedztwa tylko po to, by przekazać nam nasze drogocenne zbiory, przywiezione prosto z Poznania:



(Zdziwi kogoś, że widzieliśmy się pierwszy raz w życiu?)

Stare domy przynoszą szczęście. Przynajmniej nam. Przynajmniej (czyli aż, ale napisaliśmy przynajmniej, żeby lepiej brzmiało) do ludzi.

I jak my się Wam odwdzięczymy?

czwartek, 27 stycznia 2011

Na układy nie ma rady.

Z początkiem roku postanowiliśmy wziąć byka (czyli 457637262 rozmaitych spraw) za rogi i zrobić z nim porządek.


Zaczęliśmy nieśmiało, od poszukiwania drukarni i rejestracji samochodu, co zaowocowało prawie trzystukilometrową wycieczką wgłąb kraju (i tak trzeba było jechać, wypad nabrał jednak dodatkowego sensu).

Nie wspomnimy nawet, że nasz krążownik ma jakiś dziwny system upychania rejestracji samochodowych, więc postępujemy zupełnie nielegalnie, jeżdżąc z nowymi blachami w kokpicie i dalej bijąc po oczach naszą nietutejszością.
(Tak, mamy zamiar wyremontować dwustuletni dom, a nie umiemy wymienić rejestracji we własnym aucie.)

Po przeprowadzeniu rozmowy z D., architektem, (Czy mamy pana dręczyć?) uzyskaliśmy, co chcieliśmy, czyli garść szczegółów i spokój ducha.

W międzyczasie sami poprosiliśmy się o reprymendę...dyrekcji przedszkola, co wywołane było brakiem obycia, czyli pominięciem osłonek na buty w akcie wtargnięcia na teren placówki. (Ale teraz, Pani Dyrektor, już będziemy wiedzieć! I prosimy, niech to nie wpłynie na przyznawanie punktów w procesie rekrutacyjnym naszemu dziecięciu.)

Jak to z naszymi poczynaniami bywa, nigdy, przenigdy nie ma tego złego, ale zawsze dobre tkwi gdzieś na końcu pozornie niezbyt pozytywnie rokującego zestawu wydarzeń.
Skoro jednak o tym wiemy, ile razy jakaś sprawa zaczyna przybierać obrót fatalny, zacieramy ręce, bo oczywistym jest, że za kilka dni splot okoliczności, los, przeznaczenie, czy - jak kto woli - przypadek, otworzy przed nami nowe, cudowne możliwości, lub chociaż wyprostuje sprawę.

I oto umęczeni współpracą z pewnym biurem rachunkowym postanowiliśmy poszukać innego.
I trafiliśmy w dziesiątkę. Powiemy tylko tyle: na układy nie ma rady.
Bardzo ciekawym szczegóły możemy zdradzić w rozmowie niekontrolowanej.

Nowa znajomość zaowocowała reformą naszych poglądów na temat kopalń. Teraz jesteśmy za, a nawet przeciw.

I wbrew pozorom wszystkie wyżej wymienione sprawy bezpośrednio przekładają się na remont numeru 8!

poniedziałek, 24 stycznia 2011

czwartek, 20 stycznia 2011

DLW, czyli licencjonowana dolnośląskość.

Jedzie sobie człowiek do "starego szpitala", bo już wie, gdzie to jest, więc bardziej nieco pewny siebie. Wchodzi do mieszczącego się tam urzędu i spodziewa się Bóg wie czego, czyli raczej niczego z domieszką konieczności powtórzenia wizyty, skoro wcześniej trzeba było pół Polski po jeden papier...
...i w dziesięć minut załatwia dla swojej furmanki małoojczyźniany paszport tymczasowy, dumnie niosąc ku reszcie stada lśniące blachy z pięknym, czarnym DLW z przodu. Uśmiech, życzliwość, profesjonalizm. (Co nie znaczy, że to była ostatnia wizyta w tej sprawie - trzeba jeszcze zdać stare PZ i dowód tymczasowy zamienić na coś bardziej stałego.)

Cieszymy się jak dzieci. Czy sesja fotograficzna nowej rejestracji samochodowej to przesada?

środa, 19 stycznia 2011

Masz wiadomość.

I to jaką!

Napisała do nas M., której babcia mieszkała w numerze 8 przed laty.
Dziękujemy za mejla z nieukrywaną nadzieją na poznanie kilku faktów z życia Staruszka.

:)

piątek, 7 stycznia 2011

Droga do zakorzenienia.

No to pojechaliśmy zostać Dolnoślązakami, przynajmniej w kwestiach okołomotoryzacyjnych. I co się okazało? Że jeśli zgubi się kartę pojazdu w trakcie przeprowadzki, to trzeba jechać do Murowanej Gośliny (powiat poznański, województwo wielkopolskie) po kwitek, że się zgubiło, a potem wrócić do Lwówka Śląskiego (powiat lwówecki, województwo dolnośląskie).

No dobrze. Dura lex, sed lex.

Następnie udaliśmy się na poszukiwanie drukarni. Okazało się, że to nie takie proste. Jeździliśmy tu i tam, w kółko i znowu w kółko i wgapialiśmy się w każdy budynek, który mógł mieścić w sobie maszynę do druku offsetowego i solidną gilotynę. Ostatecznie idąc tropem rady zawartej w pewnym utworze muzycznym, spytaliśmy policjanta, by wskazał nam drogę. No cóż, popatrzywszy na naszą rejestrację, przypomniał nam, że Lwówek to mała mieścina i połączył się przez swoje łoki toki z innym policjantem...no i trafiliśmy - do małej poligrafii (punktu ksero).

A a chcieliśmy w ramach lokalnego patriotyzmu wspierać powiatową gospodarkę!

Małe postscriptum w sprawie rozbiórek i zgód.
I D., architekta.

Chcemy dotację. To znaczy - wszystko musi być na legalu. Jest też ważniejszy powód - lubimy, jak jest na legalu, bo później jest łatwiej i człowiek śpi spokojnie (to znaczy - my śpimy spokojnie...j).

D. ma rację. Podwalina naszego wzruszającego muru pruskiego ożenionego z szachulcem jest przeżuta przez stado kołatków, czy innych drukarzy, a szczytowy słupek gnije w najlepsze. Ściany, niektóre, podziękowały już za życie na tym ziemskim padole i do ich rozebrania wystarczy chuchanie i dmuchanie. Za to więźba zostaje! (Ciekawe, co się stanie, gdy rozbierzemy stodołę, dzielącą dach z resztą numeru 8?)



Mamy trójkę dzieci - Staś, firma i sypiąca się chata.
Z tego wszystkiego Staś trzyma się najlepiej.
(To był żart.)

czwartek, 6 stycznia 2011

Pytania egzystencjalne, czyli jakie stężenie coca-coli w organizmie jest niezbędne, żeby nie zwariować na wieść o odwilży.

Tak sobie gramy w Carcassonne i słuchamy. Za oknem wieje, w radio wieszczą odwilż, a my staramy się myśleć o tych rozszerzeniach gry, które nabyliśmy w celu wyposażenia naszego prywatnego domu kultury w atrakcje turystyczne.

Obiecany mejl z resztkami koncepcji nie nadszedł.
Rok temu w ogóle nie braliśmy pod uwagę projektu. Ten dodatkowy, wielotysięczny wydatek spadł na nas w lutym. Od tamtej pory chyba nic nie robi już na nas wrażenia. W ciągu roku wściekłość i rozczarowanie na wieść o kolejnych remonciarskich atrakcjach stopniowo przestały występować. Zostało nam już tylko "aha", wypowiadane z lekkim powątpiewaniem i silne przeświadczenie o tym, że ironia losu nam sprzyja, a każdy zakręt wiedzie ku coraz dłuższym odcinkom prostej(czasem tylko wypada utknąć w zaspie, tak dla przyzwoitości, żeby utrzymać narodowy standard wielbiciela porażek).

Z refleksji natury ogólnej nasuwa się nam też na myśl przedziwny objaw rewitalizacji numeru 8 - totalny brak zainteresowania wystrojem wnętrz. Jedyne, co przyszło nam do głowy w tej sprawie, to użycie belek z naszego drogiego szachulca do budowy mebli (gdyby się nie nadawały do wspierania konstrukcji). Jakoś trzeba było osłodzić sobie wiadomość o koniecznej rozbiórce.
No dobra, jeszcze jedno - duży stół - do gry w Carcassone z rozszerzeniami, oczywiście.

Żeby uzupełnić powyższy bałagan, zdjęcia z zupełnie z innej beczki, czyli sposób nr dwa na remonciarską depresję - bieganie po Kłopotnicy i podziwianie jej uroków, żeby sobie udowodnić, że się jest jak najbardziej rozsądnym, no bo jak można nie mieszkać w takim miejscu, no jak?






I jeszcze o śniegu - stopnieje nam we wnętrzach, nie ma się co czarować.
Tylko co z tego, skoro podłogi zasmakowały jakiejś pleśni po tym, jak przez kilkadziesiąt lat wątpliwa jakość dachu nikogo nie wzruszała?

Dobra wiadomość w sprawie odwilży jest taka, że nic nie szkodzi, bo:


Projekt przewiduje dokonanie gruntownej sanacji budynku, co wiąże się z koniecznością wykonania następujących prac:

-Częściowa i całkowita rozbiórka niektórych ścian,
-Całkowita rozbiórka pokrycia dachowego,
-Całkowita rozbiórka drewnianych stropów,
-Częściowa wymiana innych elementów konstrukcyjnych ścian i więźby dachowej,
-Całkowity demontaż okien i drzwi,
-Wykonanie nowych ścian wewnętrznych murowanych
[...]
-Osuszenie i odgrzybienie odsłoniętych murowanych ścian przez okres miesięcy wiosennych i letnich



Prawa do powyższego tekstu posiada D., architekt, a lista robót sanacyjnych jest oczywiście dużo dłuższa.

Za to będziemy mieli 79,17 m2 powierzchni użytkowej w naszym kłopotnickim mieszkanku - cóż za awans społeczny!

środa, 5 stycznia 2011

Mirsk, ul. Betleja.



To tak w przerwie między rozczarowaniem pracą urzędów, a rozczarowaniem pracą urzędów.

Ufff

Otrzymaliśmy wreszcie szczegóły koncepcji (tej samej, którą zatwierdziliśmy w lipcu).



(Czy my w ogóle chcemy jakąś altanę i taras?)

Co do warunków zabudowy...gmina ma omamy. Zastanawiają się, czy zbudowali kanalizację, na którą nawet nie zdobyli środków. D., architekt, musiał odpowiadać na wołające o pomstę do nieba pismo, zawierające pytanie, czy mamy zamiar podłączyć się do kanalizacji, której nie ma, co przy okazji spowodowało konieczność wymiany korespondencji z ZGKiM.
Ta zabawa zajęła cały grudzień.
Chyba oznacza to, że na warunki poczekamy jeszcze dłużej.

Wiemy przynajmniej z pewnego źródła - ZGKiM (co oczywiście bardzo nas zaskakuje), że "nie ma możliwości podłączenia nieruchomości do sieci wodno-kanalizacyjnej z uwagi na jej brak".

wtorek, 4 stycznia 2011

Przyszła retrospekcja.

Tamtej zimy było dużo, dużo śniegu. Dach panoszył się po całej okolicy. I nastroje bywały ambiwalentne.









Pewnie w końcu tak to będziemy wspominać.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Postanowienie noworoczne.

Koniec z cierpliwością.

Błagamy, niech nam przyświeca kultura i obojętność, ale ta druga w stopniu umiarkowanym, pozwalającym na zupełnie niepodprogowe sugestie (znaczy się - mówienie prosto z mostu).

(Czekamy na sądnego mejla od D., architekta.)

Następnym razem, czyli śnieg w dom i inne frustracje.

Następnym razem, kiedy uda nam się zwabić jakiś oddział opiekunek, robimy z tym porządek.(Śnieg z parteru eksmitujemy na dniach, jest go na szczęście niewiele.)








Ku swej rozpaczy (krótkotrwałej) znaleźliśmy strop uszczelniony tapczanem. Pomysłowość ludzka nie zna granic.

***

Ostatecznie jednak zawsze osiągamy JAKIŚ cel...


(Co prawda mieliśmy oglądać pałac w Giebułtowie, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.)

niedziela, 2 stycznia 2011

Przez płot.

Było godnie.


W Nowy Rok trochę się zmartwiliśmy, że dach postanowił się dalej rozpadać...



...ale w ramach rekompensaty za straty moralne, podstępnie wykorzystując K., M. i M. ulepiliśmy sobie stróża.





W domu leży śnieg, do obejścia wchodzi się przez płot...Jednym słowem, jest ekstra, ale o tym może następnym razem.

P.s.Łopata na pace jest potrzebna także wówczas, kiedy wpada się w zaspę, unikając jednocześnie zderzenia ze zbyt szybko jadącym samochodem. Można wyskoczyć niewzruszenie z imponującym narzędziem i się odkopać. O.