Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

O jeden krok za daleko.

Rozpędziliśmy się nieco w drodze na Tłoczynę. Kowalówka też niczego sobie.
Dawno już nie mieliśmy okazji brykać po okolicznych pagórkach. Mobilizacja w postaci odwiedzin siostry K. - bezcenna.



Musimy bezwzględnie umówić się na spotkanie z naszymi rozbiórkowiczami i zadać im kilka zasadniczych pytań, zanim poznamy ich z kierownikiem M. Styczeń będzie bardzo towarzyski.

niedziela, 15 grudnia 2013

Refleksja, czyli rzecz o spóźnionym refleksie.

Nie sądziliśmy, że przyjdzie nam kiedyś napisać tutaj takie słowa. Ale przyszło.
Postanowiliśmy zamknąć* bloga dla publiczności. Przyczyny pozostaną ściśle tajne.

Jeżeli ktoś do nas przywykł lub podejrzewa, że zeżre go ciekawość
("udało im się, czy ciągle sprzątają te gałęzie sprzed sypiącego się domu?")
- znaleźć(i zapytać) nas jest zupełnie łatwo.

Powiedz "do widzenia!", Dziadku:



Dzięki Wam za te wszystkie lata! :)
Ahoj!

























*22 XII 2013, do odwołania.




sobota, 14 grudnia 2013

Piątek. Trzynastego.

Jak powszechnie wiadomo mamy sporo szczęścia. Można by nawet rzec, że więcej szczęścia niż rozumu.
Próbując wymigać się od budowlanej edukacji, zostaliśmy doinformowani mimochodem.  Dowiedzieliśmy się od M., kierownika, czym różni się dachówka ułożona w łuskę od dachówki ułożonej w koronkę. Po uzyskaniu werbalnych i rysunkowych informacji (oraz jednego przykładu z natury, co to go widać było przez kierownicze okno) wybraliśmy koronkę. Ekstra. Taniej. Jesienią. Bo jak już przestanie leżeć ten śnieg, co to jeszcze nie spadł, zaczynamy rozbiórkę. Ściślej rzecz ujmując - zaczynamy patrzeć na rozbiórkę.

Zostaliśmy uprzedzeni o kilku prawdach budowlanych, po czym się z nimi pogodziliśmy.

Nastawiliśmy się także na kolejne spotkania z D., architektem. Mamy nadzieję, że pani G. nadal u niego pracuje (błagamy Cię, o Losie Słodki, niech pani G. nadal tam pracuje!), gdyż tak jakby, na pierwszy rzut kierowniczego oka, występują pewne nieścisłości, ups,a panią G. wspominamy jako osobę komunikatywną i miłą.

Budowa potrwa dwa sezony. A może nawet trzeci. Cieszy nas to, gdyż kierownik jest niezmiernie sympatycznym oraz elokwentnym człowiekiem. Na przyszły rok zaplanowaliśmy już sobie pięćdziesiąt spotkań.

(Tym razem nie będzie zdjęć. Przez cały dzień było tak ładnie i tak miło, że nikt poważny nie sięgałby po aparat.A poz tym co - mieliśmy robić portrety kierownikowi M.?)

czwartek, 12 grudnia 2013

Wielki powrtót "dziennika".

Przynajmniej na dwa dni wracamy do tradycji dziennika (a nie miesięcznika).

Udało nam się powiększyć stertę (wynik wichury). Co prawda miało być odwrotnie, ale co sukces, to sukces. Rzecz dodana. Bilans na plus - mam czegoś więcej. Strawa ze śliwkowego ogniska jest przecież niczego sobie.




Udało nam się zasadzić czosnek i kilka tulipanów (pozostałe kilka w kilkumiesięcznym oczekiwaniu na
sadzenie zzieleniało ze złości). Ocalone tulipany widać na ilustracji, w siatce (zwanej gdzieniegdzie zrywką).
Czy zostaną rozdeptane na wiosnę? Czy przejedzie po nich jakiś pojazd wagi ciężkiej (niekoniecznie mamy na myśli sąsiedzki traktor, który rozjeżdża nam sporą część tak zwanych nasadzeń)? Jeżeli nawet, będzie to oznaczało rychły koniec budowy. Także - cudownie!



























Udało nam się też nawet zmobilizować i umówić z kierownikiem. Na jutro.

Osiąganie samych sukcesów mamy zamiar podtrzymać już do samego, szczęśliwego końca budowy.

niedziela, 1 grudnia 2013

Nieustające wakacje.

Zdarzyło nam się wczoraj przebywać w towarzystwie gości Maxa, w W.

W zasadzie my (oraz nasza obstawa, dotrzymująca (w naszym imieniu) zgromadzonym kroku w pewnym procederze, o którym przed pewną wieczorną godziną się nie mówi) też byliśmy jakby gośćmi, ale "jakby" robi wielką różnicę.

W każdym razie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zostaliśmy zapytani o rzecz zasadniczą, czyli co my tu w ogóle robimy i czy przypadkiem nie wylądowaliśmy na Pogórzu z powodu pragnienia nieustającego bycia na wakacjach.
-Otóż to! - przyznaliśmy zgodnym chórem wraz z towarzyszącymi nam ex-Pomorzanami, przekąszając genialne rogaliki made by Max...a właściwie, ściślej rzecz ujmując, wylizując niemalże okruszki z talerzy po tychże. Tychże rogalikach, nie Pomorzanach.

No właśnie.

Wszystko jednak ma swoją cenę. Jak powszechnie wiadomo, nasze nieustające wakacje nakręcane są przez tak zwaną nie-budowę. Wracając więc do sedna (do nie-budowy, znaczy się) - już myśleliśmy, że w nadchodzącym sezonie  przypadkiem wywiniemy się od brudzenia sobie rąk, ale ZNAKI mówią co innego. Nie dość, że fachowcy pamiętają, że się z nami umówili, to jeszcze...wczorajszy dzień, posługując się rękoma pewnego Śledzibowca, uraczył nas żółciutkim do granic możliwości podarunkiem ("trochę słońca na ten mokry czas"):



Wygląda na to, że należy już przestać nie-budowę nazywać nie-budową, zakupić czarny pisaczek, zadzwonić wreszcie do kierownika, przyklepać sprawę w Wydziale A. i B. Szczególnie dlatego, że chętnie zrewanżowalibyśmy się za tę tablicę i za te rogaliki (i za dotrzymywanie kroku zgromadzonym wczoraj w W. w pewnym procederze, o którym przed wieczorem się nie mówi) wieczorem przy kominku.
Ale żeby mieć kominek, trzeba najpierw zbudować dom. Wiadomo - Ordnung muß sein!

czwartek, 14 listopada 2013

Ostani taki listopad.

Co robi człowiek, który by chciał, ale akurat nie bardzo może?


Snuje się.

Snuje się po obejściu i smętnie spoziera.

Daje się fotografować z Oldbojem, w ostatniej jesieni jego dotychczasowego życia (a nawet - ostatniej jesieni jego aktualnej inkarnacji; jego-znaczy się tego domu).

 Sprawdza, czy są jeszcze jakieś sztachety dla pewnego Pacjana...o, są!

Wychodzi z kadru, by dojrzeć krzaków.


Patrzy na podstępną Tłoczynę, widok znaczy się, co go tu zwabił.

A kuku!
Eeee, nikogo tu jeszcze nie ma.
Ale kiedyś będzie!
Będziemy tu siedzieć i pić te poranne kawki i wieczorne herbatki, wyszedłszy przez drzwi, których też jeszcze nie ma.

środa, 13 listopada 2013

Rozbieg.

Ostatnio znowu zaczęły nas spotykać pytania o postępy w (nie)budowie. (Może je trochę prowokujemy, ściągając w nasze mirskie progi ludzi, którzy żyją właściwie głównie studniami, spłuczkami, podłogami i innymi gankami, na dodatek ściągając wielu takich ludzi jednocześnie.) Odpowiedź oficjalna brzmi: na wiosnę, postępy będą na wiosnę. Umówieni z grubsza z kierownikiem i ekipą czekamy, aż zejdą śniegi, które nie zechciały się jeszcze nawet pojawić, by przejść wreszcie do rozkładania Oldboja, w celu jego ponownego złożenia oczywiście (oczywiście i mniej więcej).

Na własny użytek, w celu polepszenia sobie samopoczucia, powtarzamy, że teraz to jest rozbieg przed wielkim (i- może się okazać-dosłownym) BUM! Że się okopujemy na odpowiednich pozycjach, klecimy jakiś, no, może nie doskonały, ale z grubsza sensowny i mniej więcej dobry plan, by uderzyć ze zdwojoną siłą. A ponieważ przez minione cztery lata zrobiliśmy mało, siła będzie może nawet poczwórna.

Zapraszamy więc na parapetówkę. W 2015 roku.
To już postanowione!

niedziela, 29 września 2013

Skosiliśmy!

Po prostu  wypadało.




Gdybyśmy mieli precyzyjni, wypadałoby dodać, że tylko częściowo...
Podobno jednak liczy się nie ilość, ale jakość!

poniedziałek, 16 września 2013

Minęły 4 (słownie:cztery) lata.

 Dziecko się nam postarzało.


A dom niedługo odmłodnieje.

Przybyło brzydkich i ładnych rzeczy.


A sterta (drewna) niezmiennie trwa na stanowisku.
(Choć została już znacznie uszczuplona.)


Niezmienny pozostaje także fakt, że cały czas wydają nam się różne rzeczy,
kóre następnie weryfikuje tak zwane życie.

Obecnie nabieramy przeświadczenia, że za dwa lata, po raz czwarty od dostania się pod wpływ numeru 8, zbierać się będziemy do przeprowadzki, by zamieszkać na częściowo dopuszczonej do użytkowania (nie)budowie.

Nadmiernie się tym nie ekscytujemy. Myśl o remoncie z wyzwania podszytego adrenaliną stała się widmem naturalnej kolei rzeczy i zupełnie nam spowszedniała.

No to...
Do roboty!

wtorek, 10 września 2013

Łatwo przyszło.

Odnosimy ostatnio (dość dziwne, jeżeli chodzi o przeboje z Oldbojem) wrażenie, że wszystko (to znaczy nie-budowa) zaczyna ruszać na przód, a nawet galopować.

Nagle załatwiła się wyprowadzka pszczół.



(Dziękujemy wykonawcy przeprowadzki, także za pomoc w przywracaniu otworu okiennego.)

Znalazła się ekipa, która jest skłonna przeprowadzić remont od rozbiórki po tynki.
(Dziękujemy PiM, ponownie.)

Znalazł się kierownik budowy.

A wszystko to zupełnym mimochodem, przy naszym mizernym udziale.

A może prawda jest zupełnie inna i wbrew pozorom... załatwiało się to całe cztery lata?

wtorek, 27 sierpnia 2013

Krowa, która dużo ryczy...

No właśnie. Ryczymy więc mało.

Porzućmy jednak te enigmatyczne refleksje, zanim na dobre się rozwiną.

Mamy konkrety.

W sumie są dość niekonkretne, ale dają spore nadzieje na rychłe rozpoczęcie (nie)budowy (jako że teraz, w obliczu nadciągającej zimy, nie ma sensu rozgrzebywać Staruszka, to sformułowanie "rychłe rozpoczęcie" dotyczy wiosny).

Znalezienie kierownika budowy jest trudne. Dzwoni się do sześciu. Odbiera trzech. Z tych trzech jeden nie przyjeżdża na umówione spotkanie, a po naszym telefonie zapewnia, że przecież o nas pamięta. Drugi jest zupełnie niezłym kandydatem, ale ze względów formalnych odpada - ma co prawda wszystkie uprawnienia, nie dostarczy nam jednak upragnionej faktury, którą wolimy od zatrudniania gościa na umowę zlecenie. Poza tym oferuje bycie kierownikiem  raczej pięczątkowym, a my chcielibyśmy takiego nie-tylko-pieczątkowego. Trzeci wnikliwie przegląda projekt, wygląda na to, że go rozumie (znacznie lepiej, niż my)...tylko właśnie jest zaangażowany w osobisty pomysł, który pochłania go bez reszty. Obiecany przezeń kontakt musieliśmy zainicjować my. Bardzo przepraszał (nie każdy zna to słowo, dobry znak!), ale już kończy z prywatą i po 10 września...za to wystawia faktury!

Jak widać, kierownika budowy już mamy. Prawie.

W piątek widzimy się z wykonawcą...z polecenia (dzięki PiM).
Wniosek? Prawie zorganizowaliśmy wykonawcę.

Dzisiaj z kolei przyjeżdża silna reprezentacja pewnego muzeum, w celu dokonania oględzin potencjalnych eksponatów, które przy nas skazane są raczej na zagładę.
Nie można więc nie zauważyć, że prawie pozbyliśmy się (moralnego i fizycznego) historycznego balastu.

Jak nic - już prawie mieszkamy w Kłopotnicy.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Wsią wstrząsnęła plotka...

...że zamykają nam kopalnię! (Dobrze!)
I że będzie tam ... wysypisko! (Źle!)

Prawda leży podobno gdzieś z boku. Kopalnię (podobno) zamykają, ale (podobno) u Inkwizycji.

Na wszelki wypadek - nie martwimy się. Trzymamy też nawet kciuki, bo wydobycie ma się skupić na złożu Kłopotno, co naszym (na prędce wykombinowanym w ramach mechanizmu słodkich cytryn) zdaniem doprowadzi do szybkiego wyczerpania się bazaltu w dość bezpośrednim sąsiedztwie Staruszka.

My to jednak mamy szczęście!

wtorek, 30 lipca 2013

Sen o żółtej tablicy.

W poszukiwaniu mobilizacji zbłądziliśmy na chwilę w kierunku pójścia na gotowe, czyli - spójrzmy prawdzie w oczy - na łatwiznę.  Łatwizna okazała się niezupełnie bezproblemowa.

Zdążyliśmy się jednak opamiętać i obecnie, pełni werwy i nadziei, szukamy kierownika budowy.

Szukamy wszędzie jakichkolwiek namiarów.
Zapisujemy nazwiska i telefony w zeszycie.
Dzwonimy i notujemy.

J.Z. - nie odbiera.
B.B. - nie odbiera.
P.M. - kontakt w sobotę, żeby się umówić. (Akurat finiszuje z przebudową jakiegoś stuletniego budynku na przedszkole i chwilowo nie ma czasu. Chce koniecznie zobaczyć dom i projekt. Brzmi nieźle - przekonaliśmy się już, że fachowiec z nadmiarem czasu często ma go tak dużo nie bez przyczyny. Chęć zobaczenia Staruszka brzmi dobrze.)
A.N. - nie odbiera. Odbiera później i widzi się z nami w poniedziałek. W obliczu Oldboja.
P.B. - jest w pracy, ale później chętnie pogada. Niestety później to jego rozmówca będzie w pracy...ale oczywiście skontaktuje się z P.B. ponownie.

Sprawdzamy też, ile teoretycznie to kosztuje (no cóż, czasami trzeba zbadać niektóre przyziemne sprawy) oraz co właściwie kosztuje, gdyż nasze pojęcie o zadaniach kierownika budowy jest dość mizerne.

Dzień (a właściwie noc, ale akurat dzień zabrzmiał nam lepiej), w którym zwizualizuje się nasz sen o żółtej tablicy wydaje się czaić za rogiem. Za tym samym rogiem, za którym mieszka rój rozwścieczonych pszczół, które utrudniają nam konstruowanie ścieżki i tarasu (tak, tak - nadal nie skończyliśmy, ale postępy są).




poniedziałek, 15 lipca 2013

Trzeba by. (Z cyklu: refleksje o budowlanej niemocy.)

Trzeba by się za TO zabrać. 

Tylko że... tak strasznie nam się nie chce i tak bardzo nie bardzo wiemy jak!

Może trafi się nam znowu jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności?
Może znajdzie się jakiś superbohater i wskaże nam drogę?

Sztuka Szczęscia,Lwóweckie Lato Agatowe 2013




sobota, 15 czerwca 2013

Czarny humor.

-A może byśmy tak sprzedali ten dom i wyremontowali nasz mirski apartament?
-Nie ma mowy!
-A czemu?
-Wolę mieć remont tam, niż tu!

środa, 29 maja 2013

Status quo.

"Wszystko jest jak było, nic się nie zmieniło."

Jednak - jak wiadomo - nie ma tego złego.
Ale o tym niezaprzeczalnym, zbadanym empirycznie fakcie, napiszemy ponownie innym razem.
(Dzisiaj  nie mamy czasu, gdyż cieszymy się z kłopotnickiej rzodkiewki.)

niedziela, 19 maja 2013

Kosztorys.

Było o relaksie, a teraz będzie o jego braku. A może wcale niezupełnie?

Podczas nicnierobienia myślimy jednak odrobinę nad tak zwaną (nie)budową. Odrobinę konkretnie.
Jak powszechnie wiadomo - nie znamy się na budowaniu. Nie mamy także wielkiego pojęcia o finansowaniu budowania, poza tym (oczywiście!), że w tym kontekście znane jest nam dobrze słówko "dużo". No i (oczywiście!) nie bardzo wiemy, od czego zacząć, poza wstępem formalnym (kierownik budowy-dziennik budowy-nadzór budowlany-tablica informacyjna-geodeta) i poza tym, że już w sumie zaczęliśmy, bo jak by nie patrzeć mamy ziemię (a nawet jakieś mury) oraz projekt, a nawet pozwolenie na tę tam przebudowę z rozbudową.

Czy człowiek, który przejawia świadomość braku wiedzy na zadany wyżej temat nie powinien przypadkiem znaleźć jakiegoś innego człowieka, który z grubsza orientuje się w zawiłościach budów?

Naszej opinii na ten temat, wypracowanej jakieś trzy lata temu w wyniku postępowania po omacku i  licznych zbiegów okoliczności, łatwo się domyślić - mamy wszak wspomniany (wałkowany i męczony) tutaj wielokrotnie projekt.

Czy raz wstąpiwszy na drogę legalizmu i (naszym, choć często niepopularnym zdaniem) rozsądku nie warto podążać nią dalej? Czy udanie się do fachowca po kosztorys mogłoby sprawić, że skutecznie odechce nam się zabawy w dom? Czy byłaby to bezsensowna strata czasu i wyrzucanie pieniędzy w błoto? A może uchroniłoby  nas to przed błąkaniem się wśród sum rzucanych nam pod nogi przez mitycznych fachowców? Może dałoby nam to pogląd, pewność, możliwość dobrego zaplanowania etapów (nie)budowy? Może myślenie o forsie, keszu, hajsie w tym kontekście stałoby się jedną z bardziej relaksujących czynności w trakcie tego, co nas czeka?

Czy się zdecydujemy?
Otóż - decyzja jest z grubsza podjęta.
Jaka? Naszym zdaniem najlepsza, trochę spontaniczna, nieco wyważona, chwilę dyskutowana.
Klamka jednak (jeszcze) nie zapadła.

piątek, 17 maja 2013

Co robimy, kiedy nic nie robimy?

Ano, oddajemy się hazardowi najwyższej próby

  i machamy różnym takim miłym ludziom
(różni tacy mili ludzie widoczni są na rowerach, machamy zza kadru,a właściwie - zza obiektywu).

W międzyczasie sadzimy różany żywopłot (na konfitury i na pożytek najmniejszych obywateli naszej łąki). Rozsadzamy poziomki. Pakujemy do ziemi jakieś drzewa.

Jak widać, (nie)budowa  idzie pełną parą.

piątek, 10 maja 2013

Wszystko kwitnie.

Najbardziej chyba rozbuchane są nasze chęci do działania, bo oczywiście jak pada i się nie bardzo może, to się najbardziej chce. No to siedzimy w domu (ale nie w tym, o którym tu ciągle mowa) i chcemy.

A kiedy czasem uda nam się przejechać obok Staruszka, uszczkniemy jakiegoś chwaścika, to znów rozsadzimy sałatę.

Trzeba by skończyć taras, zasadzić poziomki stacjonujące obecnie na naszym "miejskim" balkonie i pozbierać trylion czarnych, niemiłych ślimaczydeł, które zaraz po naszym wyjeździe zajmują się konsumpcją  roślinnego żłobka.  Na szczęście paproć, za którą bardzo jesteśmy wdzięczni niejakiemu D., już rośnie i niebawem da się z pewnością przerobić na ekologiczny oprysk odstraszający naszych najgorszych (i - mamy nadzieję - jedynych) wrogów.

Na szczęście zainteresowania straszydeł nie budzą kwiatki, którymi nie możemy się nacieszyć.


 
 
Trudno im, tym ślimakom,wspinać się na drzewa. A może po prostu im się nie chce.
W każdym razie, gdy odwrócimy się do ich ulubionego miejsca plecami, możemy sobie popatrzeć na nasze rachityczne wiśnie i czereśnie.
Pracujemy na nimi i wygląda na to, że powoli zaczyna odnosić to jakiś skutek.


  Wszystko to nie zmienia faktu, że to właśnie ten (no, może trochę bardziej dopracowany w niektórych szczegółach) obrazek chętnie widzielibyśmy codziennie, wracając do Domu.


P.s. Jak każdy wróg, także ten wyjątkowo niecny i wyjątkowo czarny(charakter), w swej strategii podejścia ofiary zawarł skuteczną broń - ułatwianie ofierze (czyli nam)  życia - nie da się ukryć, że nikt, tak jak on, nie posprząta nam w ogrodzie.

wtorek, 7 maja 2013

O czekaniu, które nas zaskoczyło.

Rozważamy rozpoczęcie prac.
No...może raczej termin rozpoczęcia.
Nie bardzo potrafimy się zdecydować - jesień, czy może wiosna?
(Oczywiście - ta jesień i - oczywiście - nie ta wiosna.)

Z ambicji zrobienia WSZYSTKIEGO własnoręcznie, które towarzyszyły nam przy podejmowaniu decyzji o wejściu w posiadanie dziurawej rudery pośrodku niczego (ale za to z widokiem), niewiele już zostało. Trochę z przypadku. Trochę z rozsądku. Trochę z przymusu. I trochę z tego szczęścia, co to się go ma więcej niż rozumu.

Z tego rozsądku, z tego przypadku i z tego przymusu, a na dodatek  z tego szczęścia właśnie widujemy się z domem najczęściej przy okazji. Na przykład w drodze do dużego sklepu z materiałami budowlanymi, sklepu  na "C", do którego, jak można się domyślić, nie jeździmy wcale po materiały budowlane.

[Może to i dobrze, bo przed wielkim otwarciem (budowy) udało nam się już obłaskawić pana z działu "drewno". Wszak - na układy nie ma rady, a jak powszechnie wiadomo, dział "drewno" jest taki...no taki...jakby to ująć...dyskretny w nawiązywaniu jakiejkolwiek relacji z klientem.]

Przypuszczaliśmy, że historia z domem nas zaskoczy. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo. Podejrzewaliśmy, że będziemy musieli zmierzyć się z pewnymi okolicznościami. Okazało się, że okoliczności owszem, wystąpiły, tylko że są zupełnie inne niż te, których się spodziewaliśmy.
Nie ma jednak tego złego! Czas dany nam przez D., architekta, okazał się dla nas zbawienny, ten, który ofiarował nam pewien łąkowy, malutki, czarny charakterek też zapewne przyniesie nam sporo szczęścia.

W sprawie domu nie robimy nic. Bo mokro i nie ma kto skosić. Bo to z nas, którego gabaryty pozwalają na podźwignięcie i zamachnięcie się sprzętem koszącym jest aktualnie niezbyt wydolne, a to z nas, które jest wydolne, nie zostało wzięte pod uwagę przez producentów kos spalinowych przy projektowaniu sprzętu. A tej tradycyjnej kosy nie umiemy wyregulować.

Póki co, dosłownie i w przenośni, cierpimy za miliony i podziwiamy zalążek naszego przyszłego ogrodu.



(A w miniony weekend, za sprawą A., babci Okrucha,  przy biernym udziale trawy, co to jeszcze nie była taka wyrośnięta, udało się nam rozryć kawałek ziemi pod taras.)

piątek, 26 kwietnia 2013

Do roboty!

Podczas zastanawiania się nad noworoczną ideą odpuszczenia sobie robót w tym sezonie, zaczęliśmy odwiedzać Oldboja jakby częściej. W gruncie rzeczy jeździmy do Kłopotnicy niemal codziennie, po robocie, na dwie, czasami trzy godziny.
Zdarza nam się nawet otwierać drzwi do domu, czym w zeszłym roku wykazaliśmy się zaledwie kilkukrotnie.
Patrzymy i patrzymy. I patrzymy. I choć to wgapianie się nie ma przełożenia na żadną głośno wypowiedzianą deklarację w sprawie remontu, jakoś tak samo nam wychodzi.
Rozbieramy posadzkę w obórce (chlewiku, kurniku, stajence) i organizujemy sobie z niej drogę donikąd.
(Nabyliśmy nawet z tego tytułu 1,5 tony piasku - prawie jak budowa, co nie?)

Chodnik w stadium rozwojowym wygląda tak:


A wieńczyć będzie go taras.

Po co nam taras? Albo, inaczej, po co nam teraz taras?

Udało nam się ustalić, że brak miejsca do siedzenia i jedzenia wpływa niekorzystnie na moce przerobowe, których i tak nam brakuje. Dokładniej rzecz ujmując brakuje nam większej połowy mocy, która spędza czas na likwidowaniu Sterty, ze względu na ograniczone możliwości motoryczne.

Zatem - większa połowa spoczywa przy ognisku, grając w planszówki z Potomkiem, a mniejsza wydłubuje cegły spod wyjątkowo solidnej wylewki w oborze i oddaje się przyjemnościom brukarstwa, z którym, jak się można domyślić, ma do czynienia po raz pierwszy.

Jak wiadomo, nie ma jednak tego złego - dni Sterty są policzone! A już chcieliśmy się do niej przyzwyczaić.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Zjawiska paranormalne.


Ponieważ sami nie wiemy, czego chcemy, sięgnęliśmy po kolorowe czasopisma dla amatorów budów (słowo "amator" jest, szczególnie w naszym przypadku, bardzo na miejscu).

O dziwo znaleźliśmy tam, poza mimochodem ulokowanymi produktami, odpowiedź na najtrudniejsze pytanie: "Od czego by tu zacząć?"; okazało się, że wybór jest niewielki. W zasadzie w ogóle go nie ma.
I całe szczęście!
Kierownik budowy - nadzór budowlany - geodeta. Formalnie, bez paprania się w eufemistycznie rzecz ujmując "nieczystościach" (co i tak sobie wczoraj zafundowaliśmy, bo nam się zrodziło, w ramach prac ogrodowych, zapotrzebowanie na cegłę z posadzki w obórce).

Wracając jednak do czasopism...przyjrzyjcie się gapiom!



piątek, 12 kwietnia 2013

Stoimy w miejscu.

 Nie bardzo jest się jak ruszyć, albo - dokładniej rzecz ujmując - nie bardzo wiadomo, gdzie się ruszyć.
(Gdybyśmy chcieli być precyzyjni, musielibyśmy powiedzieć, że to my nie wiemy jak i gdzie się ruszyć, ale darujmy sobie szczegóły.)

Na myśl o budowie ogarnia nas blady strach - trzeba by zadzwonić do jakiegoś kierownika, do kilku Krzychów i Rychów, by dowiedzieć się, czy chętnie wystawią rachunki i faktury...tylko że to oznaczałoby początek! A czekanie jakoś tak weszło nam w krew. Jak widać. (Chociaż my widzimy postępy.)


Zadowoleni z życia pielęgnujemy więc okoliczne znajomości i myślimy o urealnieniu kolejnych, baaardzo obiecujących.

No i sadzimy kwiatki.  Motywująca siła szybkiego efektu (bo przecież czekać trzeba na nie TYLKO kilka miesięcy) jest nie do przecenienia.


Aż się chce...sadzić.

piątek, 8 marca 2013

O łamaniu noworocznych postnowień.


Nie tak dawno temu postanowiliśmy nic nie robić.
Skoro wytrzymaliśmy trzy lata w oczekiwaniu na start, możemy przecież wytrzymać kolejne dwa, na przykład. Albo cztery. A może nawet... osiem! No dobra, ośmiu to chyba jednak nie możemy, a czterech, ani choćby dwóch nie wytrzymamy z innych względów.

Te inne względy to oczywiście znaki. Moglibyśmy powiedzieć "znaki na niebie i na ziemi", ale sprawa jest konkretna i wyłącznie przyziemna.

Jak wiadomo, pewnego dnia nastąpiła odwilż. Spłynął śnieg. Ludzie zaczęli się ożywiać, odzyskali chęci do pracy...a niektórzy (albo niektóry) z nich ożywili się na tyle, że tradycyjnie włamali nam się do domu.

Znowu.

Znowu, znowu, znowu.

I zrobił jeszcze większą dziurę w naszym zabytkowym (mamy nadzieję) portalu.



Nie wiemy, czy ulotniła się wraz z nim jedna z dwóch potrzebnych nam rzeczy - może trudno to zrozumieć, ale przyjęcie na klatę kolejnego włamania jest wystarczająco mało przyjemne, by chcieć jeszcze sprawdzać, czy w jego wyniku powstały jakieś straty materialne.

Szukamy więc przytulnego sanatorium dla widocznej na powyższym zdjęciu kupy drewna i wizualizujemy sobie ciepłą, wrześniową rozbiórkę wszystkiego, choć po obejrzeniu ostatnich zdjęć pewnego domu z piaskowca rozsądny letni termin wydaje nam się nieznośnie odległy.

Z rzeczy ogromnie pozytywnych - przydarzyła nam się sytuacja nie do przecenienia.
Musieliśmy zatrudnić elektryka do wykonania instalacji w dość newralgicznym dla wszelkich naszych poczynań miejscu. Wygląda na to, że mamy już drugiego niezłego fachowca na naszej białej liście.


P.s.Musimy znaleźć dobrego kierownika budowy. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

czwartek, 28 lutego 2013

Doglądanie włości.

Trochę stęsknieni za remontem, (nie)naszą swojską hałdą śmieci z tapczanem uszczelniającym niegdyś poddasze w roli głównej , trochę zachęceni przejezdnością drogi, trochę (najbardziej) mając po drodze do pewnego wielkiego, niegdyś powiatowego miasta przejechaliśmy się wczoraj przez Kłopotnicę.
Oględziny posiadłości były dość pobieżne - umówieni "na godzinę"(niejedną) chcieliśmy ich dokonać z drogi. A z drogi domu prawie nie było widać, w gruncie rzeczy trudno było nawet dostrzec, że to rudera w stadium powolnego rozkładu - mgła zafundowała nam wizualizację efektu tych działań, co to ich na razie nie podejmujemy.

P.s.W Jeleniej, w pewnym bardzo dobrze zakonserwowanym domu, narodził się dość konkretny pomysł rozwiązania problemu zaśnieżonych okien połaciowych - nie mieć ich. Zbudujemy, zobaczymy.
Niemniej jednak przemkowa szczota przemawia do nas najbardziej. Trochę WF-u jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

wtorek, 26 lutego 2013

Zasadnicze pytanie.

 Ponieważ postanowiliśmy w tym roku  w sprawie niebudowy nie robić nic (poza, rzecz jasna, prowadzeniem eksperymentalnych upraw, które w dniu wielkiego otwarcia, czytaj: parapetówki, będą już całkiem imponującym ogrodem),

coraz częściej rozmawiamy o domu.

W zaistniałych (aczkolwiek odchodzących już w niepamięć) okolicznościach przyrody
 pojawiła się pewna wątpliwość...
(Uwaga! Miłe naszym sercom Lobby Skansenowe ma szansę na zyskanie doskonałego argumentu.)
Jak, no jak odśnieża się okna połaciowe?

niedziela, 3 lutego 2013

Ostatnie tchnienie zimy.


Za moment będzie już można odtrąbić początek sezonu remontowego.


Przebiśniegi są? Są! Są też potężne kiełki tulipanów i innych wiechci.
(A w ramach niedotrzymywania postanowień noworocznych pojawiają się nawet myśli o rozbieraniu stodoły w celu pozyskania kamienia na ogrodzenie.)

Wczorajszy rekonesans (pierwszą wizytę na włościach od połowy grudnia) zakończyliśmy na herbatce u K. i M., a tam - A., któremu, można powiedzieć - od lat - machaliśmy w geście pozdrowienia, gdy przemykał szosą przy której stoją nasze domostwa.

Czasami tak bywa.
Człowiek jedzie szukać przebiśniegów, a znajduje...sołtysa.



P.s.W tak zwanym międzyczasie zdarzyło nam się też kilka innych, dobrych rzeczy.Między innymi wiadomość od przyszłych kłopotnickich sąsiadów, których jeszcze nie znamy i tajemnicza przesyłka od Czesława, którego zdecydowanie powinniśmy poznać.

niedziela, 20 stycznia 2013

Nie piszemy (czyli AAA dam pracę).


To, że nie piszemy, oznacza same dobre rzeczy. Oznacza pracę. Dużo pracy. Tak dużo pracy, że nie mamy kiedy pomyśleć o pisaniu.
"Dużo pracy" przekłada się bezpośrednio na termin rozpoczęcia prac remontowych. (Wbrew pozorom wcale nie na jego odsuwanie w czasie!)

"Dużo pracy" oznacza także poszukiwania. Poszukiwania kogoś na potencjalny etat poprzedzony krótkim stażem w celu przekonania się czy i wyedukowania co taka osoba chciałaby i miałaby robić oraz krótkim trzema ćwierciami etatu, w celu rozwinięcia źródła utrzymania dla tejże osoby. Szacujemy, że etat pojawi się w kwietniu. W zarządzie występuje pewien dysonans - idealiści uważają, że w obliczu pooonad dwudziestoprocentowego bezrobocia w powiecie rzesze chętnych będą waliły drzwiami, oknami i przez komin. Reszta uważa, że Ci, którzy mieli walić drzwiami i oknami już u nas pracują. Można ich policzyć na palcach jednej ręki - dokładnie na jednym palcu. W dyskusjach pojawia się też problem doskonałości pracownika. Pierwszy, znaleziony przez Anetę, jest tak dobry, że trudno nam uwierzyć, iż znajdzie się drugi taki.

Podsumowując - mamy tyle pracy, że nie piszemy i że możemy się nią podzielić.

Oferujemy, po opisanym wyżej okresie próbnym, normalną umowę o pracę na czas określony, która w normalnym czasie przekształci się najpewniej (o ile koniunktura pozwoli,a nic nie wskazuje na to, że miałaby mieć jakieś kaprysy) w normalną umowę o pracę na czas nieokreślony.
Można się u nas nauczyć obsługi kilku fajnych maszyn, nie bać się o jutro, objąć posadę raczej niestresującą.

Wymagamy bycia miłym, niepalącym, uczciwym, chętnym do wykonywania powierzonych czynności oraz - mniej więcej raz na trzy miesiące - pomocy we wniesieniu kilku ciężkich rzeczy po schodach.
Całej reszty można się nauczyć.

To co, są jacyś chętni?


P.s.Byli u nas E., R. i N. - może się zmobilizują i zaczną pisać, bo mają o czym!

piątek, 4 stycznia 2013

Postanowienie noworoczne.

Z minionego miesiąca mamy prawie wyłącznie zdjęcia z twarzą, których, zgodnie z przyjętą przez nas konwencją, nie zaprezentujmy.

Jest na nich całkiem sporo ludzi, tych, których poznaliśmy tutaj i tych, którzy sprawili nam ogromną przyjemność fatygującą się na pogawędkę w jesiennych okolicznościach mirskiej przyrody i architektury.

Z niektórymi odwiedzaliśmy bożonarodzeniowe jarmarki, z innymi spędzaliśmy świąteczne wieczory, ze wszystkimi rozmawialiśmy o domu lub domach.

Pod wpływem tych rozmów, a także, a może przede wszystkim, innych czynników, zakotwiczonych bezpośrednio w naszej codzienności, nabraliśmy przekonania, że w remontowej awangardzie raczej nie będziemy.

Podjęliśmy, bez cienia wątpliwości i zupełnie swobodnie, decyzję o niewszczynaniu większych działań remontowo-budowlanych w rozpoczynającym się roku.

Po dwuletniej szarży na oślep, którą nazwać można również stawianiem pierwszych kroków w prowadzeniu firmy, udało nam się jako-tako zorganizować i odzyskać dużą ilość czasu wolnego. Nie bez znaczenia pozostaje także fakt, że Potomek, który nie pamięta już nawet naszego jeleniogórskiego epizodu, a w niegdysiejsze mieszkanie w Poznaniu wierzy nam na słowo, posiadł sporą ilość umiejętności właściwych czterolatkom, które w połączeniu z jego niezmordowanym entuzjazmem dodatkowo ułatwiają nam życie.

Jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że nie wdepnęliśmy w remont w ciągu minionych trzech lat i święcie przekonani, że jeszcze trochę musimy z tym poczekać.

Wygląda na to, że jeszcze długa droga przed nami.


Czyż jednak nie chodzi o to, by gonić króliczka?