Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

czwartek, 29 lipca 2010

Poniewierka

Wzdychamy do starych kątów szykując się na wielką emigrację. O terminie decyduje GUS. A jakże, najlepiej na kogoś zrzucić odpowiedzialność za wyrywanie się z korzeniami z miasta. Najzupełniej serio - póki nie dostaniemy NIPu (a bez REGONU nie mamy co o nim marzyć), musimy być blisko urządzeń podobnych do tych, które zamierzamy nabyć w celu prowadzenia naszej działalności. Biznesowa partyzantka wychodzi nam nie najgorzej, niemniej jednak chcielibyśmy gdzieś osiąść, zdobyć sprzęt i oddać się działalności ewoluującej (w naszej wyobraźni) ku prywatnemu domowi kultury z noclegami w tle.

Poniewieramy się już od listopada i zaczyna nam się wydawać, że to dostateczne zadośćuczynienie za tego farta, co to nas nie opuszcza. Tym bardziej, że mieszkanie w wynajętym lokalu razi tymczasowością, więc o ostatecznym kresie błąkania się po cudzych kawałkach podłogi jeszcze nie może być mowy.
Zaciskamy więc zęby i czekamy na warunku zabudowy, projekt i pozwolenie, tęsknym wzrokiem omiatając plan naszego przyszłego mieszkanka...

sobota, 24 lipca 2010

Bezsens po naszemu.

Ot, takie małe apogeum bezsensu nam się w kwestii domu zalęgło. O imieniu stagnacja. Albo tkwienie.

Jak się jednak okazuje, nie bez przyczyny. To, co sprawia, że o jakichkolwiek działaniach postępowych mowy być nie może (czekanie na warunki zabudowy, projekt, pozwolenie na budowę), sprawia też, że jakakolwiek budowa będzie miała szansę się rozpocząć.

Czas, który działać miał nam na nerwy, okazuje się działać na naszą korzyść, jeśli chodzi o finanse. Przynajmniej taką mamy nadzieję, wykonując karkołomne, ryzykowne posunięcia, mające przesunąć naszą sytuację finansową z kategorii "nędznego budżetu" do sfery "fortuny", którą prędzej czy później (ze wskazaniem na prędzej) wpakujemy w ratowanie zagrzybionego i zgrzybiałego przybytku. Jak się okazało (po rzucie okiem na projekt koncepcyjny, który ostatecznie przyjęliśmy bez żadnego ale, dostrzegając, że to co wydawało nam się bez sensu, jest jednak głęboko uzasadnione) będziemy potrzebować dużo, dużo, dużo więcej siana, kasy, keszu, gotówki, złociszy, forsy... (Żeby nie było - nie jesteśmy zaskoczeni. Po prostu nadszedł odpowiedni moment, żeby spojrzeć prawdzie w oczy. Odpowiedni, czyli obfitujący w obiecujące perspektywy.)

Błąkanie się po meandrach biznesu przynosi nam nowe idee. Do ich realizacji (a tak nam przyszło do głowy, by przy okazji podnieść z ruiny Mirsk, trochę go rozruszać turystycznie) potrzeba tak dużo kasy, że bez szaleńczego kłusu przez parkiety (lub kolektury) się nie obędzie.

Jesteśmy przeklęci. Albo predestenowani. Jest też inne, bardziej adekwatne określenie. Jesteśmy po prostu głupi. Ale za to - jacy z siebie zadowoleni! Aż ręce nam opadają.

I jeszcze słowo o projekcie. Lifting będzie znaczący. Oto nowy look numeru 8, nieco bunkrzasty. Forteca wśród pól.Chcieliśmy swobodnej wariacji na temat materiałów, z których zbudowany jest dom? No to ją mamy! Mamy też nadzieję, że nie zbankrutujemy, zanim nastanie wiosna.

środa, 14 lipca 2010

Wszystko nam kwitnie,

no może poza interesem. Dziś dowiedzieliśmy się, że ten REGON, a nawet dwa, które poczta już do nas transportuje, to jeszcze nie TEN REGON...Państwo związało nam ręce! Niewdzięczne!

Wśród druczków więc (i w pocie czoła) mijają nam ostatnie dni poznańskiego życia.

Podejrzewamy się o postradanie zmysłów i zadajemy sobie nieustannie pytanie: ile pism jest w stanie wypełnić człowiek, żeby zamieszkać bliżej dwustuletniej rudery?

sobota, 10 lipca 2010

Antyreklama

Zabraliśmy się wreszcie za zgłębienie drugiego wiekopomnego dzieła pióra Daniela Kaldera. Osiągnąwszy stronę piątą (z ponad pięciuset)-czytanie idzie powoli, gdyż zachciało nam się zakładać firmę, żeby mieszkać bliżej domu i nie mamy czasu nawet na Daniela Kaldera- przeczytaliśmy na niej definicję naszego burzliwego żywota.
Okazało się, że "na tych, którzy nie godzą się na kompromis, a przeciwnie, dręczeni przez demony odczuwają przymus spełniania wszystkich zachcianek swej rozdygotanej kreatywności" czyhają trudne wybory. Nie musimy się jednak martwić, oto nasz mistrz przeprowadzi na kolejnych stronicach "analizę mrocznych głębin ludzkiej duszy, potęgi wyobraźni i trudnych wyborów", których to życiowy limit wyczerpaliśmy zresztą w zeszłym tygodniu.

Na cześć wszystkich antyturystów (i w celu namówienia tychże do odwiedzenia Kłopotnicy, która co prawda Kałmucją albo Udmurcją nie jest, ale ma w sobie coś z klimatu tych miejsc, w których nie dzieje się nic, a dźwięk młotka wbijającego gwoździe, zagłuszany przez kopalnianą flotę samochodów ciężarowych, jest wydarzeniem co najmniej doniosłym) i ku zachowaniu w naszej pamięci kopalni, która stanie się kiedyś zrekultywowaną ostoją dzikiej zwierzyny, rączych łani i uroczo świergolących piskląt rzadkiego ptactwa, trochę kłopotnickiego industrialu.




środa, 7 lipca 2010

Sztuka szczęścia - Mirsk

Idzie sobie człowiek (a w zasadzie trzech ludzi, z których jeden mówiąc ściślej jedzie, a nawet jest wieziony), niczego się nie spodziewa...



...aż tu nagle TAKA SZTUKA SZCZĘŚCIA!




poniedziałek, 5 lipca 2010

Cuda, czyli wymowne milczenie i czytanie w myślach.

Ciąg dalszy akcji pod tytułem - "Chcesz mieć pracę- zrób ją sobie sam" musimy okryć zasłoną milczenia. Opis jeżdżenia z Mirska do Lwówka, w te i nazad, wzbudza w nas emocje, których nie można opisać żadnymi słowy - nawet tymi niezbyt kulturalnymi. Wspomnimy tylko, że przed katastrofą i kolejną rundą z gminy do powiatu uratowali nas... urzędnicy. Życzliwi. Pomocni. Fachowi.
-Ksero? Proszę bardzo!
-Pieczątka? Już biegnę.
-Dam państwu jeszcze jedną karteczkę - pan notuje numer telefonu i nazwisko - gdyby były jakieś wątpliwości, proszę dzwonić!



Poza tym, że jedno z nas musi udać się jedyne czterysta kilometrów od Kłopotnicy po skromny dowód, że czcigodny Numer Identyfikacji Podatkowej został faktycznie nadany temuż w Kole (i że w ogóle został nadany), nic nas już nie martwi.

Po pierwsze dlatego, że nie mamy już na nic siły.

Po drugie dlatego, że zmartwienie naczelne numer jeden, czyli projekt wstępny, zwany też koncepcją architektoniczną, objawił się nam właśnie dziś!

Poza dwoma "ale" jest doskonale. Jednak D., architekt, przeczytał w naszych myślach (jak mawiał pewien znamienity prezenter zupełnie nieznamienitej stacji emitującej videoklipy) "o co kaman".

Na rysunkach numer osiem troszkę jest do siebie podobny. Troszkę nie.
Trochę jest modern, a trochę jazz...

A akcje Taurona jeszcze pójdą w górę. Komu jak komu, ale nam wypada wierzyć w cuda.

Jak i dlaczego zostaliśmy autochtonami

Ktoś nad nami czuwa.
Tym razem przybyliśmy na nasz Dolny Śląsk ze wszystkimi możliwymi papierzyskami. Wydobyliśmy nawet akty małżeństwa z pewnego uroczego USC, znajdującego się na wzgórzach morenowych zupełnie nie w Poznaniu.
Zadowoleni pomknęliśmy przez urocze wsie do UMiG, pobraliśmy niezliczone ilości wniosków o meldunki, dowody i wpis do EDG. Wypełniamy sobie druki, kolejne kwadranse mijają, Okruch zagląda do wszystkich, otwartych z powodu upału urzędniczych biur, aż tu nagle...naszym oczom ukazuje się rzecz straszna. Akt notarialny, który ze sobą zabraliśmy, to nie umowa przeniesienia praw, tylko warunkowa umowa sprzedaży. Dobici tym faktem udaliśmy się do odpowiedniego pokoju, gdzie pani...udostępniła nam - nasz bądź co bądź - akt notarialny, który gmina trzyma jak widać nie bez powodu. Zagrzani do walki tym niebywałym, życzliwym postępkiem pani Z. radośnie złożyliśmy EDG-1, umówiliśmy się na poniedziałek w celu odebrania papierków i... znowu cios. Pani uprzedziła nas, że w US mogą chcieć od nas ...tytuł prawny lokalu. Kwestię zbagatelizowaliśmy, licząc nie wiadomo na co.
Nie ma tego złego, pomyśleliśmy, i w niedzielę jako dumni obywatele Dolnego Śląska udaliśmy się do szkoły w Rębiszowie, pokazać Staszkowi jego przyszłą podstawówkę (no chyba, że rejonizacja skieruje go do Proszowej)i oddać swoje głosy na mniejsze zło. Komisja biła brawo naszemu uroczemu dziecięciu wrzucającemu głosy do urny. Byliśmy nawet na liście, choć od meldunku minęły ledwie trzy dni!
A dziś rano, myśląc o tym, jak haniebnie zaniedbujemy dom (choć wyzbieranie butów, puszek i butelek w stodole sprawiło, że wygląda schludnie, mimo, iż jej dni są policzone), zasiedliśmy do wypełniania NIP-2, NIP-D i ZPA, mając nadzieję na odwiedziny u księgowego, w UMiG, GUS, US i ZUS.
I nie pociesza nas już nawet niezbyt urodziwa skrzynka pocztowa, którą zamontowaliśmy na naszych drzwiach, by ułatwić listonoszowi dostarczanie pism z ZUS, GUS, US i ...wiadomo jaki rym ciśnie się na usta. W NIP-2 majestatycznie prezentuje się rubryka "DOŁĄCZONE DOKUMENTY ALBO ICH UWIERZYTELNIONE LUB POŚWIADCZONE URZĘDOWE KOPIE" a wraz z nią kwadrat numer sześć "dokument potwierdzający uprawnienia do korzystania z lokalu lub nieruchomości, w których znajduje się siedziba".
No nic, wierzymy, że to ma jakiś sens, zupełnie jak fakt, że mimo "nękania" architekta, o zaprzestanie którego poprosił nas uprzejmie, obiecując projekt w minioną sobotę, skrzynka mejlowa pozostaje pusta.