Zdarzyło nam się wczoraj przebywać w towarzystwie gości
Maxa,
w W.
W zasadzie my (oraz nasza obstawa, dotrzymująca (w naszym imieniu)
zgromadzonym kroku w pewnym procederze, o którym przed pewną wieczorną
godziną się nie mówi) też byliśmy jakby gośćmi, ale "jakby" robi wielką
różnicę.
W każdym razie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa,
zostaliśmy zapytani o rzecz zasadniczą, czyli co my tu w ogóle robimy i
czy przypadkiem nie wylądowaliśmy na Pogórzu z powodu pragnienia
nieustającego bycia na wakacjach.
-Otóż to! - przyznaliśmy zgodnym chórem wraz z towarzyszącymi nam ex-Pomorzanami, przekąszając genialne
rogaliki made by Max...a właściwie, ściślej rzecz ujmując, wylizując
niemalże okruszki z talerzy po tychże. Tychże rogalikach, nie
Pomorzanach.
No właśnie.
Wszystko jednak ma swoją cenę.
Jak powszechnie wiadomo, nasze nieustające wakacje nakręcane są przez
tak zwaną nie-budowę. Wracając więc do sedna (do nie-budowy, znaczy się) - już myśleliśmy, że w
nadchodzącym sezonie przypadkiem wywiniemy się od brudzenia sobie rąk,
ale ZNAKI mówią co innego. Nie dość, że fachowcy pamiętają, że się z
nami umówili, to jeszcze...wczorajszy dzień, posługując się rękoma pewnego
Śledzibowca, uraczył nas żółciutkim do granic możliwości podarunkiem ("trochę słońca na ten mokry czas"):
Wygląda na to, że należy już przestać nie-budowę nazywać nie-budową, zakupić czarny pisaczek, zadzwonić wreszcie do kierownika, przyklepać sprawę w Wydziale A. i B. Szczególnie dlatego, że chętnie zrewanżowalibyśmy się za tę tablicę i za te rogaliki (i za dotrzymywanie kroku zgromadzonym wczoraj w W. w pewnym procederze, o którym przed wieczorem się nie mówi) wieczorem przy kominku.
Ale żeby mieć kominek, trzeba najpierw zbudować dom. Wiadomo - Ordnung muß sein!