Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

wtorek, 8 grudnia 2015

Czas leci.



Minął październik.
W Kłopotnicy, jak zwykle o tej porze roku, było czarująco.




Okruch codziennie siedzi nad książkami i nie jest już, w porównaniu do Małej Kozy, żadnym okruchem.





















































Minął listopad.
Budowa stoi jak stała. Spod tarasu zniknęły metalowe stemple, a wykonawca, do którego należały, po ich odebraniu elegancko zabił dechami przyszłą "rowerownię".
W domu wszyscy nucimy pod nosem, albo całkiem głośno piejemy, "Rolničky, rolničky", bo mirska podstawówka okazała się przednia, a klasa S. - tak jakby międzynarodowa. A. na dźwięk czeskich dzwoneczków usypia, a my wtedy hyc - do roboty. I ani myślimy o jakimś budowaniu. No dobra, właściwie to myślimy: "Po co nam to było?", "Skąd wytrzasnąć fachowców?", "Czy nam się w ogóle jeszcze chce?".

W niedzielę zabezpieczyliśmy młodą gruszę przed sarnami. Przez te wszystkie lata zdążyły nam już zjeść morwę, jarzębiny i gruszę nr 1. Siew malw i sadzenie czosnku się nie odbyły, zebraliśmy jabłka, pigwy się zmarnowały. Las pełen był myśliwych, a przyczepka ich samochodu - pełna smutnej zawartości, obejrzanej -niestety - wnikliwie przez Okrucha. To była jedna z tych wizyt, po której nic tylko cola i chipsy (ale tych akurat nie mieliśmy na podorędziu).

Jednym słowem - życie się toczy, a (nie)budowa się nie dzieje.