Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

piątek, 24 lutego 2017

Od czego by tu zacząć?

Zacznijmy od nowego początku.
Pełną parą ruszyliśmy z akcją budowlaną pod koniec ubiegłego roku.

Potencjalny wykonawca dachu zdezerterował, zachowując jednak wielką klasę nagrawszy nam dwie ekipy.  W ostatecznym rozrachunku okazało się oczywiście, że nie ma tego złego.
Nowi, jeszcze lepsi od poprzednich, fachowcy zrobią nam kominy, stropy, mury, wieniec, dach, a może nawet, nawet wykończeniówkę.

Co było dalej? Wiadomo, ledwo, ledwo na horyzoncie zamajaczył wóz transportowy znamienitej i doskonale zorganizowanej firmy TOI TOI, a już zaczęło prószyć.
(Można by rzec, bez większej przesady, że następnego dnia tak trudno już się było dostać do błękitnej kabiny, że nikt nawet nie próbował. W zeszłym roku pokonała nas więc pogoda.)


Sylwestra spędziliśmy trenując część potomstwa w trudnej sztuce chodzenia, na Stogu, w towarzystwie A., M. i K, którzy wykonali dla nas tę piękną fotografię:


Luty upłynął nam pod znakiem powrotu do dawnych zainteresowań.
Przy okazji wizyty K. zapakowaliśmy się w jeleniogórskim przybytku kulturalnym,



zahaczyliśmy także o szklane żelki i dzieło pewnego C., którego jesteśmy wielkimi dłużnikami.
































Wróciliśmy do czytania, płacząc rzewnie (ze śmiechu) nad Spisem cudzołożnic (nawiasem mówiąc, gdzieś około strony 159 można znaleźć przepis na to, jak uciułać na budowę kawał grosza i to międzynarodowego!).

Przetestowaliśmy kilka powszechnych w naszej okolicy wirusów i bakterii, osiągając wybitny wynik siedmiu zachorowań w dwa tygodnie (siłą rzeczy podzieliliśmy się testowaniem, na jedną osobę przypadły więc nie więcej niż dwa medyczne eksperymenty).

W lutym wystartowaliśmy też ponownie  z budowa, pełni nadziei na tegoroczną przeprowadzkę.
W przyszłym tygodniu przyjadą do nas drewniane monstra z Niemiec, gdzieś pod Nowym Targiem powstaje więźba, kominy pną się do góry (o ile akurat wiatr nie urywa głów, o co w Kłopotnicy niezmiernie łatwo).

Niemalże codziennie zmieniamy zdanie w sprawie tego, czy do końca roku zorganizujemy parapetówkę, czy też wcale niekoniecznie.