Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

piątek, 28 marca 2014

Po uszy w papierach.

Czas płynie nieubłaganie. Wśród zupełnie nie naszych kóz, bardzo ważnych przejażdżek do Jeleniej po spienione PCV, godzin spędzanych przed komputerem na tak niepomiernie bezsensownych czynnościach, że aż szkoda pisać.Nie płynie natomiast już na dzwonieniu do D., architekta, w celu nabycia od niego drogą kupna dwóch dodatkowych kopii projektu, gdyż po jego entuzjastycznej reakcji nastąpiło...tradycyjne nieodbieranie telefonu przez wiele, wiele kolejnych dni.
Jak zwykle okazało się, że na układy nie ma rady i po znajomości ksero A3 się znajdzie (dziękujemy), żeby jakoś te papierowe płachty skopiować. Dla M., kierownika i dla W.&R., wykonawców, którzy pełni zaanagazowania chcą sobie w domowym zaciszu pokontemplować i zaplanować naszą nie-budowę. Obietnice D., architekta, bez (jak się okazało i co nas jakoś niekoniecznie zaskoczyło - pokrycia) sprawiają, że wizja sielankowej budowy wśród uśmiechów, kompromisów i ogólnej kultury osobistej ziści się w nieco mniej wyidealizowanej wersji.

Zatem - sortujemy i usiłujemy się nie pomylić.



Na ogarnięcie domu przed budową został nam jakiś miesiąc. Oo.
Dobrze, że karnawał (nieco) ucichł.

niedziela, 23 marca 2014

O wytrwałości nagrodzonej sukcesem.


Od pewnego czasu (będą już ze cztery lata) usiłujemy zobaczyć krokusy w Górzyńcu.


Trzecie podejście zaowocowało sukcesem i toną kamieni zebranych przez Okrucha.













































Są? Są! W imponującej ilości.






























I w pełnej krasie.


***
Z kolei wieczorem doświadczyliśmy wielopokoleniowego, plenerowego obserwowanie załamywania się pogody. W Przecznicy.

Na zdjęciu reprezentantka najmłodszego pokolenia, (nie nasza) wnuczka Oliwka.

sobota, 22 marca 2014

Wagary.

Może w tym tygodniu siedzieliśmy w pracy od świtu (dosłownie) do zmierzchu (też dosłownie) i - nie da się ukryć - tkwimy w niej także dzisiaj (i - zapewne - będziemy tkwili jutro), ale udało nam się wczoraj wygospodarować chwilę na małe wagary.
Było ciepło, wietrznie, forsownie i dynamicznie ( no bo przecież o bardzo sprecyzowanej porze trzeba odebrać Potomka z przedszkola) . Idealne warunki, żeby zdążyć wczołgać się na Smrek, przebiec przez Stóg i przedrzeć się przez chaszcze do zaparkowanego powyżej St. Lucasa samochodu.












piątek, 14 marca 2014

Prosto do Piekła.

Wczoraj odebraliśmy Dowód Osobisty naszego Potomka.
Jakiś czas temu (ze dwa lata już będą) zorientowaliśmy się, że brykanie przez granice wewnątrz Wspólnoty bez dokumentu dla Okrucha może się skończyć średnio. Przestaliśmy więc jeździć i zaczęliśmy zmuszać się do złożenia wniosku. Ostateczny impuls - opowieść pewnego wujka o tym, jak to w Niemczech miło jest Landszafty pooglądać z okien kolejki - postawił nas pod ścianą. Po prostu musieliśmy wziąć się w garść (bo dziecięcym namowom nie było końca). A gdy tylko poczuliśmy w rękach przepustkę do (nie tak odległego jak wspomniane wyżej atrakcje) Pekla, pomknęliśmy w Liberecký kraj obejrzeć te (i sąsiednie) widoki, za którymi tak nam było tęskno.




poniedziałek, 10 marca 2014

Życzymy sobie.





Życzymy sobie większej ilości takich sobót.

































Było śmieszno.



























I straszno.






No i sprawiedliwości stało się zadość - naszym oczom objawiły się Mohery jakieś i Owce, którym we wczasowaniu się towarzyszyła (dwa lata, o zgrozo, nie widziana już przez nas) P.!



A wieczór, jak to w poście - karnawałowy. (Dokumentacja fotograficzna nie nadaje się do publikacji.)

piątek, 7 marca 2014

A miało być tak pięknie...


Nie od dziś wiadomo jednak, że nadmierna wiara w prognozę pogody prowadzi do rozczarowań.


Jednak, żeby nie było, podjęte postanowienie zrealizowaliśmy.Przez jakiś czas błąkaliśmy się po obejściu. Sprawdziliśmy, jakich sprzętów nam brakuje.





Okazało się, że w zasadzie nie mamy niczego, co jest nam aktualnie niezbędne.




Skończyliśmy na pracy w ogródku i  oprowadzaniu licznych (dokładniej rzecz ujmując - trzech, ale za to j a k i c h) osób po salonach. Jeżeli mielibyśmy być precyzyjni - wypadałoby napisać - po przyszłych salonach. Następnie mile spędziliśmy czas przy herbatce, w R., udaliśmy się do pracy, wyszliśmy z pracy, odebraliśmy dziecko z przedszkola, poszliśmy do Biedry, wróciliśmy do pracy, sporządziliśmy sałatkę (podobno) lubianą przez M. i pojechaliśmy ją zjeść (oraz popracować) w adekwatnym towarzystwie.




I tak to już jakoś tak jest. Codziennie. Miło i przyjemnie.



poniedziałek, 3 marca 2014

Minęliśmy się z prawdą.

Weekend wcale nie skończył się wczoraj.

Coś się skończyło.

Coś się skończyło...weekend czyli, weekend się skończył, za to zostało po nim całkiem sporo kadrów takich do ujawnienia i takich wcale niekoniecznie. Kinderbale, praktyki "na kuchni", Krokusy w Górzyńcu, których nie było i cudny widok na Przecznicę z okolic Förstelbaude. Trzy doby z głowy w zawrotnym tempie i obłędnym towarzystwie. Uff.