Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

poniedziałek, 26 maja 2014

Niektóre "rzeczy" pozostają niezmienne.



Poza tą odrobiną stałości w postaci nieugiętych dewastatorów naszego zielonego (aktualnie totalnie zrujnowanego) mienia, mamy nową drogę oraz kanalizację zewnętrzną, łączącą niezbyt istniejący dom z ewidentnie nieistniejącym szambem.


A jutro...widzimy się z D., architektem, w sprawie tego okna, co go nie ma.

piątek, 23 maja 2014

Zachwyt.

Drogi pamiętniczku! Jak zapewne zauważyłeś, mamy pewną skłonność do popadania w zachwyt nad ludźmi. A ponieważ ci są z gruntu dobrzy, na ogół zachwyt nie nie jest nietrafiony. Zdarzy nam się, a owszem, totalne pudło, no ale...

...ale tym razem mamy do czynienia z bardzo, ale to bardzo trafionym zachwytem.
Jesteśmy "zaopiekowani", doinformowani i prowadzeni za rękę przez Wykonawcę.

Przerażenie ogarniało nas na myśl, że będziemy musieli ogarniać, dajmy na to, kolejność prac na budowie. Wyobrażanie sobie godzin spędzanych nad szukaniem żwirów, TOITOI-ów, cegieł i koparek spędzało nam sen z powiek. Blady strach padał na nas na myśl o błaganiu o wyceny i umowy, proszeniu się o wiadomości z placu boju i takie tam.

I co? I nic! Nic z tych rzeczy.
Pan W. jest cu-do-wny.
Myśli za nas, załatwia za nas, pilnuje za nas, wszystko ogarnia, a nawet - wchodzi w porozumienie z naszym bezpośrednim sąsiadem, co nam się udawało jedynie okresowo. Bez proszenia, bez przypominania się, bez błagań i nieodebranych telefonów. Bez zaliczek. Bez kombinowania. Z uśmiechem, konkretem, radą i konsultowaniem zmian (choć gołym okiem widać, że nasze pojęcie o całej akcji jest co najmniej blade, ale to jednak miłe, co nie).

Marzyliśmy po ciuchu o budowie bez nerwów. Wygląda na to, że z grubsza może się to udać.

wtorek, 20 maja 2014

Jedziemy dalej.


Pewnie dostalibyśmy zadyszki, gdyby nie to, że wszystko dzieje się trochę poza nami.

Jedziemy sobie na rekonesans, "na budowę", gdy tymczasem mija nas auto z rurami, które jutro będą kładzione od przyszłym parkingiem. Koparka robi dziury pod to, co się już do żadnych praktycznych przedsięwzięć nie nadaje. I takie tam. Progres znaczy się.

Do niczego nie musimy przykładać ręki. Wszystko jest dopilnowane i zorganizowane. Za nas.
(O jakże się myliliśmy, wyobrażając sobie przed prawie pięciu laty nasz udział w tym przedsięwzięciu!)



niedziela, 18 maja 2014

Refleks szachisty, czyli...potrzebne nam nowe pozwolenie na budowę.



Zacznijmy od końca. Czyli od nowego początku.
Wygląda on tak:







Niezbyt korzystnie.

Nowy look Oldboja przyjmujemy jednak z ulgą, widząc, w czym byśmy mieszkali, gdybyśmy zrobili to, co nam się wydawało kilka lat temu.

 Cieszymy się, że ugięliśmy się pod radami D. i C., architektów, którzy zdecydowanie, w obliczu prawa budowlanego wymagającego jakichś-tam wysokości pomieszczeń, nakazali pozbycie się stropu Kleina (na który ktoś podczas rozbiórki nastąpił i był wpadł częściowo do stajni, co jest oczywiście niezbitym dowodem na to, że niektórzy ludzie - czyli my na przykład - nie powinni sami decydować o rzeczach, na których się w ogóle nie znają).


Mamy też zamiar kontynuować tę linię, grzecznie postępując według wytycznych Kierownika i Wykonawcy.


A od poniedziałku, żeby trochę przedłużyć tę opowieść, zaczynamy kombinować z pozwoleniem na budowę okna w kuchni, którego to nie ma w projekcie z naszej własnej, nieprzymuszonej winy.

Okno miało być tutaj.




Jednak wywalczyliśmy zachowanie tej "dziury", zapominając o załatwieniu jakiejś innej, większej, żeby sobie patrzeć na sąsiedzkie pole podczas zmywania naczyń.

Jak słusznie zauważył Kierownik - z tym oknem, którego nie ma w projekcie, nikt nam tego nie odbierze.

Ups. 

Panie D., od poniedziałku będziemy koczowali na Pana progu, bo trzeba nam projektu zastępczego, a co za tym idzie - w odpowiednim czasie, nowego pozwolenia na budowę.

Śmieszne?  Wyłącznie.
W tej sprawie nic już nas chyba nie zabije.

Pakujemy więc do samochodu to, co da się jeszcze ocalić od zapomnienia, zanim ktoś inny to przyswoi.




I już.

sobota, 17 maja 2014

Rozmowy trójstronne.

Zdjęć nie będzie.
Lało się do domu przez sufity, których już nie ma, ciurkiem kapało z kasków licznie zgromadzonych, zaangażowanych w (już nie nie-) budowę ludzi, ciekło z drzew i sączyło się z traw. Masochistami nie jesteśmy - opcja sięgania po aparat , kiedy projekt można było już wykręcać,  jakoś nas nie skusiła.

Generalnie sprawa wygląda tak - domu to my już (oraz - jeszcze) za bardzo nie mamy. Stoją jakieś ściany, podtrzymywane przez okalające je sterty gruzu. Wszędzie piętrzy się drewno. Jest szaro, buro i ponuro.

Jednak... mamy tak doskonałego wykonawcę i tak cudownego kierownika, że ploteczki na temat tych ścian, co to zostały i nie bardzo chcą trzymać pion (i w ogóle się trzymać) oraz pogawędki o rurze, co to ją trzeba zakopać, zanim utwardzi się miejsce pod parking potrzaskaną dachówką  są czystą, niewymuszoną przyjemnością.

Miłe spotkanie towarzyskie w strugach deszczu, wobec rozbieżnego stosunku "inwestorów" do podjętej jednogłośnie decyzji (entuzjastyczna radość oraz radość przez łzy) zakończyło się prostą konkluzją:
-To pani teraz przez dwa tygodnie nie będzie tu przyjeżdżać,a  my do męża będziemy potajemnie dzwonić.

Wszyscy są zadowoleni, nawet ci, co prawie płaczą, powoli oswajają się z nowym stanem rzeczy.
Bo czyż może być coś przyjemniejszego, niż na pytanie "I co, pan mi to tak zrobi? I ja nie muszę się już tym martwić?" usłyszeć pewne "Tak." i wiedzieć, że to nie są słowa rzucone na wiatr?


:)



czwartek, 15 maja 2014

O tym, jak wczoraj się zdezaktualizowało.

Chcieliśmy, to mamy.
Regresywny progres, wsteczny postęp, cofanie się do przodu.

Wszystko znika w mgnieniu oka - nie ma więźby i połowy stodoły,stropu i jeszcze kilku innych, pomniejszych gabarytów.

Tylko rezydenci "grobu" przypatrują się całej akcji niewzruszeni. Prawdopodobnie.


 





środa, 14 maja 2014

Coś drgnęło.

W sobotę (przy udziale trzech brodatych mężczyzn i jednego Chłopa) nastąpiły spore zmiany.

Przez okno wyfrunął gruz.



Przyczepką z Chłopem odjechał (ku Małopolsce) przyszły muzealny eksponat.



A dzisiaj oczom naszym ukazał się widok, który zapiera dech w piersiach.
Uprzedzano nas, że to nie będzie łatwy moment - no i nie jest.


























Jest nam trochę smutno...

...ale też niezmiernie wesoło.

TO stało się w ciągu jednego dnia.


























Jutro to już chyba tutaj, jak to zwięźle sformułował swego czasu słynny Kononowicz, "niczego nie będzie".

Przyzwyczajeni do nagłych zwrotów akcji siedzimy w naszym lodowatym, spółdzielczym, mirskim lokalu i marzymy o dniu, kiedy sami zdecydujemy o tym, czy dołożyć do pieca. (Dobra, koniec pisania, bo ręce nam grabieją.)