Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

sobota, 12 kwietnia 2014

Kwestia wiary.

Szybko pogodziliśmy się z kolejnym falstartem. W zasadzie - przyjęliśmy z pewną ulgą wiadomość, że, jak mawiał słynny przez moment Kononowicz, niczego nie będzie. Rozmarzyliśmy się na temat stadnych akcji rozbiórkowych za wino i chleb (czytaj: spirytus i kiełbasę) i zaczęliśmy się w tej kwestii nawet jakby organizować. Ochotnicy zgłosili się w zasadzie niepytani. Tylko, że tak, no dzisiaj nie możemy, bo stadnie robimy ruskie, czy coś, w Mlądzu, za tydzień nie bardzo, bo wiadomo co, następnie w perspektywie mamy liczne (dwa) wesela i kilka wizytacji, jakieś spotkanie po latach i nagle zrobi się lipiec.

Zawsze jednak można zacząć. Zacząć od końca. Od gromadzenia elementów wyposażenia wnętrz, znaczy się. Wczoraj na przykład u księgowej znalazły nas drzwi (niektóre z przeznaczeniem na drzwi, inne na ławy ze skrzyniami w siedziskach, podpatrzone, przyznajemy się bez bicia, w Ptasim Radio w Poznaniu). Z kolei, gdy odstawiliśmy oddaną nam pod opiekę T. do domu, zostaliśmy uraczeni przez jej ojca, a naszego niezastąpionego kompana youtubowych nasiadówek, kinowymi "WEJŚCIEM" i "WYJŚCIEM". Nie marzyliśmy o tym nawet w najśmielszych snach!

Wierzymy, że to dobry omen.
Z pewnością tej ciągnącej się jak flaki z olejem sytuacji przyświeca jakiś wyższy cel. Wydaje nam się, że jest on dość przyziemny, ale dżentelmeni podobno o tym nie rozmawiają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz