Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

wtorek, 8 grudnia 2015

Czas leci.



Minął październik.
W Kłopotnicy, jak zwykle o tej porze roku, było czarująco.




Okruch codziennie siedzi nad książkami i nie jest już, w porównaniu do Małej Kozy, żadnym okruchem.





















































Minął listopad.
Budowa stoi jak stała. Spod tarasu zniknęły metalowe stemple, a wykonawca, do którego należały, po ich odebraniu elegancko zabił dechami przyszłą "rowerownię".
W domu wszyscy nucimy pod nosem, albo całkiem głośno piejemy, "Rolničky, rolničky", bo mirska podstawówka okazała się przednia, a klasa S. - tak jakby międzynarodowa. A. na dźwięk czeskich dzwoneczków usypia, a my wtedy hyc - do roboty. I ani myślimy o jakimś budowaniu. No dobra, właściwie to myślimy: "Po co nam to było?", "Skąd wytrzasnąć fachowców?", "Czy nam się w ogóle jeszcze chce?".

W niedzielę zabezpieczyliśmy młodą gruszę przed sarnami. Przez te wszystkie lata zdążyły nam już zjeść morwę, jarzębiny i gruszę nr 1. Siew malw i sadzenie czosnku się nie odbyły, zebraliśmy jabłka, pigwy się zmarnowały. Las pełen był myśliwych, a przyczepka ich samochodu - pełna smutnej zawartości, obejrzanej -niestety - wnikliwie przez Okrucha. To była jedna z tych wizyt, po której nic tylko cola i chipsy (ale tych akurat nie mieliśmy na podorędziu).

Jednym słowem - życie się toczy, a (nie)budowa się nie dzieje.

wtorek, 29 września 2015

O nadmiarze i niedoborze.

Z poprzednią ekipą przerobiliśmy nadmiar. Nadmiar ludzi, nadmiar materiałów, nadmierny pośpiech.
(Nie)obecna od razu zapowiedziała, że cierpi na niedobór czasu związany z nadmiarem zleceń. Wczoraj okazało się, że borykać jej się przyszło także z niedoborem pracowników (poszukuje nowych) i z tego tytułu...jakby to ująć, żadnego wieńca nie będzie.
No cóż. Mamy parter z tarasem na piętrze. Kanalizację z połowicznie istniejącego domu do nieistniejącego szamba, ocalone jedno duże drzewo i widok. I czas, czas. (Wszak nie ma tego złego...)

środa, 23 września 2015

Przełom.

Przełom (nareszcie, bo trochę po terminie) nastąpił.
Po krótkim pobycie w warunkach, jak widać, iście sanatoryjnych*, planujemy zajęcie się wieńcem, zwrócenie TOITOIa i uczczenie zakończenia tegorocznego sezonu budowlanego. Musimy tylko znaleźć trzy wolne sekundy na kontakt z wykonawcą...


*Żeby nie było - przekąs dotyczy wyłącznie tego, co w Wojewódzkim Centrum Szpitalnym
Kotliny Jeleniogórskiej dają do przekąszenia. Reszty naprawdę czepić się nie można.

środa, 16 września 2015

Nasz mały Ciechocinek.

Jakiś czas temu znaleźliśmy ludzi, którzy wyciągają Oldboja ku górze.
Powolutku.
Najpierw wzięli się za taras. Szalunek który wykonali, szczególnie podczas pielęgnowania betonu (czyt. lania wody), przywodzi nam na myśl tężnie w Ciechocinku.


Obecnie czekamy na jeden mały, acz zasadniczy, życiowy przełom, by po jego nastąpieniu zająć się laniem wieńca.
W międzyczasie Potomek stał się uczniem szkoły o wszystko mówiącym imieniu Osadników Ziemi Mirskiej.
Jednym słowem - na brak zajęć nie narzekamy.

czwartek, 16 lipca 2015

Naiwność.

Rano sądziliśmy jeszcze, że mamy naszą starą, wymęczoną ekipę do wykonania wieńca. Po południu okazało się, że jednak nie mamy. Pisali, że będą dzisiaj, ale chcieli się zjawić w przyszłym tygodniu. Czemu pisali, że będą? Bo chcieli nas... uspokoić. Oł. Zabrakło nam cierpliwości.
No cóż, jutro i pojutrze casting na nowego wykonawcę.

Ciekawe, czy ten zwrot akcji przybliża nas do przyszłorocznej przeprowadzki, czy raczej oddala jej perspektywę o kolejny rok?

Trzymamy kciuki za opcję pierwszą - wszak nie ma tego złego, hej!

Odkrycie.

Czasami, kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi po prostu o to, że ktoś czegoś nie umie, a mówi, że umie.
Poszliśmy za głosem Okrucha, który orzekł, że wie już, czemu panowie źle budują  - otóż "nie umią budować starych domów, tylko nowe". Posłuchawszy najmłodszego głosu rozsądku pozwoliliśmy więc wspaniałomyślnie panom nie katować dalej biednych ścian z kamienia (im dalej w las, tym szło im gorzej, byli już o krok od zniweczenia tego, co zrobili dobrze) - nie regulując jednocześnie należności za część tych prac. Zgodziliśmy się natomiast, by zrobili nam wieniec, który może być ostatnią rzeczą jaką "wybudujemy"  w tym sezonie, jeżeli okaże się, że klejonych belek stropowych nie należy zimą trzymać na wolnym powietrzu.

No to należy, czy nie należy?

piątek, 10 lipca 2015

Do czasu.

Okazało się ostatecznie (choć w sumie jeszcze nieostatecznie), że kij działa lepiej od marchewki (o ile brak kontynuowania tak zwanej "współpracy" jest rzeczywiście kijem, bo może chodziło o szansę na dalszą "współpracę", czyli jednak o marchewkę). Szkoda, cóż jednak zrobić, wygląda na to, że działanie pod presją jest rzeczą bardziej ludzką, niż działanie z własnej woli czy z powodu danego słowa.

Wspieraliśmy wykonawców przypominającymi o tykającym zegarze telefonami i wizytami na placu boju. Niestety, nie zdążyli poprawić wszystkiego - może dlatego, że wczoraj w południe żywej duszy na budowie nie było, a zjawiła się dopiero po telefonie pod tytułem "no nie jest zrobione jeszcze", choć była przekonana, że zrobione jest.

Wynik dzisiejszego rekonesansu sprawił, że musieliśmy się okazać konsekwentni, chociaż może nie aż tak do bólu, jak wyobrażaliśmy to sobie wcześniej, bo jednak sporo (i na dodatek dobrze) było poprawione. Po kolejnym "no nie jest to jeszcze zrobione" i dającym nadzieję acz stanowczym "jaką ma pan wobec tego dla nas propozycję?", dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek poprawią do końca. Poniedziałek nie jest jednak minionym czwartkiem. Może zdążą poprawić, zanim my zdążymy przekonać się do innej ekipy? Poinformowawszy lojalnie W., wykonawcę, że wobec tego będziemy się rozglądać za kimś innym, pełni mieszanych uczuć, rozpoczynamy poszukiwania.

środa, 8 lipca 2015

Mobilizacja.

Człowiek w obliczu nieodwracalnego robi się jakiś taki zmobilizowany.
Zniecierpliwieni czekaniem zadzwoniliśmy do W., wykonawcy który na pytanie o swoje plany wobec naszej budowy stwierdził, że przecież w poniedziałek robimy wieniec. Okazało się, że mimo naszych próśb nie zapoznał się z ultimatum przesłanym drogą elektroniczną (w umawianie się "na gębę" to już dawno przestaliśmy wierzyć). Pechowo się nie zapoznał, ale się dowiedział, że nas to niezbyt interesuje, bo przecież mówiliśmy przez telefon, że wysłaliśmy ważną wiadomość, wymęczył spotkanie w Kłopotnicy, po raz setny usłyszał, co jest źle, orzekł, że to przecież jego ulubiona budowa (odpowiedzieliśmy, że naszą ulubioną budową od jakiegoś czasu to to już nie jest) i przecież oczywiście, że poprawią, ale do soboty. Niestety dla siebie dowiedział się, że sobota jest daleko poza zasięgiem naszych zainteresowań i albo udaje, albo się przejął, albo dotarło, że nie żartujemy - w każdym razie dzisiaj  "nasza" ekipa była widziana przy pracy i to -tak, tak - na swojej ulubionej budowie.

A już przywykliśmy do myśli o zmianie, wyszukaliśmy kilka firm budowlanych z okolicy i gotowi byliśmy testować...wróć - nadal jesteśmy gotowi, wszak czwartek jest jutro, a tak jakoś popaduje...

wtorek, 7 lipca 2015

Prawda nas wyzwoli.

Czekamy na jakiś znak od ekipy. Od piątku cisza. Sprawdziliśmy na budowie - żywej duszy przez ostatnie dni tam nie było. Fuszerka trwa i ma się dobrze. Stoi jednak TOITOI i baniak na wodę, zorganizowane przez W, wykonawcę.

Czy brak jakiejkolwiek aktywności ze strony panów to już dowód na to, że możemy z czystym sumieniem szukać nowej ekipy, czy cisza przed burzą?

Chcielibyśmy wiedzieć. Prawda nas wyzwoli.

Póki co mamy parter bez wieńca, z detalami do poprawienia oraz niezawodne poziomki.






(I czas na budowanie tylko do września.)

piątek, 3 lipca 2015

Strata i plon.


Wczoraj (2 VII 2015) straciliśmy cierpliwość. Czwarte podejście do tego samego zostało wykonane wbrew naszym instrukcjom, zdjęciom, rysunkom, tłumaczeniom na sucho i w terenie, przykładom, błaganiom, prośbom i groźbom.  Szef ekipy, zamiast sprawdzić rzecz osobiście, (znowu) uwierzył na słowo swoim pracownikom i zaprosił nas na "odbiór". Odbiór zakończył się wynikiem negatywnym i postawieniem ultimatum - jeżeli do czwartku nie nastąpi poprawna poprawka, szukamy nowej ekipy. No bo ile można?

Z rzeczy miłych i fajnych - mamy niezły plon! W październiku będziemy sadzili ponownie.
(Co prawda, ktoś nam odgryzł długo wyczekiwane pąki róż i przyciął krzaczki truskawek, no ale nie można mieć wszystkiego.)



niedziela, 21 czerwca 2015

Kontrola jakości.

Poczyniliśmy pewne odkrycia. W zasadzie, tak zwane "życie" poczyniło je za nas, a my się tak jakby tylko zorientowaliśmy.
Etap fundamentów był sielanką. No bo co my wiemy o jakichś fundamentach? Zgadzaliśmy się na wszystko i regulowaliśmy należności. Zero stresu i wygoda. Konsekwencje też pewnie były, takie o których gentlemani nie rozmawiają, więc przemilczymy temat, w którym jesteśmy nie do końca zorientowani.
Co innego parter - wystaje z ziemi i będziemy oglądać go codziennie przez wiele lat. Może nadal się nie znamy, ale przynajmniej wiemy, na co chcemy patrzeć. No i nauczyliśmy się czegoś przez miniony rok.
Jak już wspominaliśmy, zaczęliśmy się czepiać. Marudzić. Zauważać, nie zgadzać się i jęczeć. Jeździć, pilnować i fotografować. Czegóż to  można dopatrzeć się na zdjęciach! Chodzi człowiek po budowie, zwykle oprowadzany przez wykonawcę, choć bardzo prosi, żeby jednak nie i że chce sam... i zagadany niczego nie widzi. Stosujemy więc zasadę robienia zdjęć pod nieobecność realizatorów naszego planu.

Później patrzymy i patrzymy... i widzimy
-przeszarżowanie z nowymi ścianami na niekorzyść tych starych,
-brak okien ("bo na rzucie parteru nie było" - może i nie było, ale jest w innych (wielu innych) miejscach),
-okno i drzwi przesunięte o 20 centymetrów ("a to te wymiary trzeba sobie dodać albo odjąć, żeby wyszedł ten trzeci?").

Będzie poprawione? No będzie! Ale co się człowiek zdąży zdenerwować, to jego, czyli nasze.

Przez ostatni miesiąc zastanawialiśmy się nawet, czy ryzykować zmianę ekipy. Postanowiliśmy jednak trwać przy dotychczasowych mistrzach i majstrach, bo poprawiają, da się z nimi w cywilizowany sposób porozumieć, są mili i wyceniają pracę przed jej wykonaniem  (o ile się dobrze tego przypilnuje).
Okazało się przy okazji, że choć czasem mają problem z czytaniem projektu (my się w końcu -zmuszeni sytuacją - tej trudnej sztuki nauczyliśmy), projekt też nie jest bez winy - architektura i konstrukcja... różnią się, gdzieniegdzie, wymiarami. No cóż. Na szczęście kierownik, zdecydowany i odpowiedzialny, ogarnia sprawę.

Niebawem (po ukończeniu poprawek) panowie przystąpią do wykonania wieńca nad parterem.

P.s.Sprawa kopalni i składowanych w niej odpadów dobiegła szczęśliwego końca - HURRRA!
(Ciekawe, jaki wpływ miał na to pewien program telewizyjny...)



niedziela, 17 maja 2015

...

Dom rośnie.  (Dla wątpiących - na obu fotografiach ten sam dom. Kolejno: atrapa stodoły w fazie wczesnego upodabniania się do tejże i prawie-jak-nowy Oldboj.)





























Przy okazji wizytowania budowy spotykamy tubylców. Jedni są zieloni (a myśleliśmy, że tacy to tylko w
filmach!),
inni prawie czarni - z tych drugich cieszymy się  trochę mniej. Na widok wiewiórki szarej na skraju szosy w rębiszowskim lesie podskoczyliśmy z zachwytu, który szybko minął, gdy przeczytaliśmy, że prawdopodobnie już niebawem wygryzie z okolicy nasze rude baśki.

Zupełnym optymizmem za to napawa nas nasz ogródek warzywny, skrzętnie ukryty przez upadaniem nań gruzu i przypadkowym zadeptaniem. Mamy rabarbar, czosnek, poziomki i truskawki - czego chcieć więcej?









sobota, 9 maja 2015

Piąty żywioł.

Uff. Piąty żywioł. Budowlańcy. Nie do okiełznania przez zwykłego człowieka, który raz, góra dwa razy dziennie znajduje godzinę na to, by pojechać na plac boju i zerknąć, co się tam dzieje...

Naszym wyborem jest układ, w którym zajmujemy się w zasadzie wyłącznie regulowaniem należności (i wspominanym już ostatnio wybrzydzaniem). Nie organizujemy materiałów na własną rękę. Wyszliśmy z założenia, że chcemy mieć trochę życia poza budową i lepiej znamy się na własnej pracy, niż na zasobach składów budowlanych (na nich w gruncie rzeczy, tak serio-serio, nie znamy się wcale). Coś za coś. W budowlanym kieracie nie tkwimy, za to nadchodzą takie dni, że nie możemy wybaczyć sobie nieupilnowanej łąki, która zamieniła się w gliniasty ugór i zmarnowanego drewna z podłóg, które znacząco ucierpiało na rusztowaniach i w roli kładek nad kałużami. Ostatnio jednak, słysząc, że odnowa muru wymaga dokupienia kamienia, poczuliśmy wolę walki. Poczuliśmy oboje, ale z pewnych przyczyn natury losowej tylko jedno z nas może oddawać się popołudniami wydobywaniu na światło dzienne kamienia pogrzebanego na ex-łące. Efekt dwugodzinnej pracy jednej osoby i jednej, pożyczonej od życzliwych Ch., taczki uznajemy za imponujący. (Uwierzyliśmy też, że w jakiejś części ukrócimy zapędy piątego żywiołu, polegające na nabywaniu materiału nieco zbyt wcześnie i jakby bez naszej ostatecznej zgody.)



Prawda jest też taka, że choć żywioł tylko odrobinę daje się utrzymać w ryzach, na ostateczne efekty jego działań nie możemy narzekać.




A kiedy pomyślimy, że za rok albo dwa spojrzymy znad kuchennego zlewu przez dopracowane wedle naszych życzeń okno, serce rośnie!











wtorek, 5 maja 2015

Przecież będziemy mieć TO w domu!

Z "inwestorów" (kto wymyślił to prześmiewcze miano?) pełnych zrozumienia i przytakujących w każdym momencie, zmieniliśmy się w takich, którzy sami już nie mogą słuchać swojego jęczenia i wydziwiania.
Ostatecznie nasze widzimisię realizowane jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażamy.
Głównym tematem męczonym ostatnimi czasy są dziury. Część otworów w kamiennym murze zostaje tak, jak była, część jest nowa, niektórym postanowiliśmy dodać obramowanie z cegieł w celu ułatwienia montażu okien. Przy każdym egzemplarzu roztrząsamy w nieskończoność czy nadproże ma iść po łuku, czy też po linii prostej i jaki wzorek obramowania sobie życzymy. 
W stare mury trzeba było tchnąć nowe życie, w gruncie rzeczy jesteśmy jednak zadowoleni z efektu. Rzeczywiście jest prawie "jak za Niemca".
"Prawie" robi tym razem zupełnie niewielką różnicę i stanowi koszt wielu lat świętego spokoju, które się przed nami rysują.


niedziela, 26 kwietnia 2015

Chcieliśmy, to mamy.

W gruncie rzeczy to wcale aż tak bardzo nie chcieliśmy, tylko jakoś tak wyszło, że ze szczęśliwych posiadaczy domu, wygrzebujących z trawnika każde szkiełko i każdy centymetr sznurka od snopowiązałki, chuchających na każdą drzazgę i kamyczek, staliśmy się posiadaczami ugoru, którzy zamiast w coś wkładać ręce, raczej je załamują, widząc wzrastające wśród kwiatów jak grzyby po deszczu opakowania po posiłkach osób relaksujących się na naszej budowie (bo "nie-budowę", jak widać na załączonym obrazku, można sobie między bajki włożyć) podczas zasłużonej przerwy w pracy.
W zeszłym roku pomogło zamontowanie prowizorycznych koszy na śmieci i uprzejma prośba. W tym też powinno zadziałać - sądziliśmy, że zeszłoroczne ustalenia przetrwały, ale chyba sądziliśmy zbyt optymistycznie, także cóż - jutro trzeba będzie się grzecznie przypomnieć.
Poza drobnymi niedogodnościami natury estetycznej i czarną wizją wykopywania papierków po batonikach i pudełek po sarepskiej przez najbliższe trzydzieści lat, wszytko jest z grubsza bardzo dobrze.

Tak zwana "renowacja" muru z kamienia przebiega nader pomyślnie, ceglana ściana odrestaurowywana jest w sposób bezgranicznie spełniający nasze oczekiwania, a "rozbudowa" osiągnęła już etap, w którym z grubsza zaczyna przypominać coś, w czym ktoś będzie kiedyś pomieszkiwał.

Dyskusje o nadprożach trwają, owocując co pewien czas decyzjami dotyczącymi kolejnych okien.

Na dodatek ktoś z nieznanych nam bliżej przechodniów także ucieszył się z naszej (choć niewłasnoręcznej) orki na ugorze. Jego entuzjazm był tak wielki, że z radości zgubił jeden worek przysposobionego cementu w rowie.
A może tylko nam się zdaje - może to jakaś świecka, budowlana tradycja, że skraj działki uświęca się - na szczęście - odrobiną zaprawy w stanie sypkim, a nawet z grubsza zapakowanym?



czwartek, 16 kwietnia 2015

Lekko nie było, ale już jest.


Ostatnie dni upłynęły nam na uporczywym trwaniu w niezachwianej decyzji dotyczącej, że tak się wyrazimy, renowacji ścian z kamienia. Po chwilach załamania i wątpliwości nastąpił czas na odtrąbienie sukcesu. Dogadaliśmy się w sprawie tego, jak to ma być zrobione z ekipą, która, jak zeznała (i co ogromnie nas rozczuliło), z własnej inicjatywy i woli udała się nawet do naszego (jeszcze nieznanego nam) sąsiada, by obejrzeć jeden taki stary mur co się ostał i się zainspirować. Wskrzeszanie Oldboja zaczęło przebiegać zgodnie z naszymi wyobrażeniami.




Lichuteńkie ściany z lichuteńkiej cegły (takiej,co to rozsypuje się w rękach) zastępuje zgodny z naszym widzimisię, solidny mur. Będziemy to mieli w łazience i na korytarzu.




























Tam, gdzie dawno, dawno temu była konstrukcja przysłupowa - idziemy na łatwiznę i w oszczędność (teraz- taniej i szybciej, później - cieplej, a i tak będziemy to tynkować). Oto salon z wyjściem na taras. Ściana jest podwójna, bo uparliśmy się na zachowanie grubości muru z czasu tej cegły, co to się rozsypywała. Upierał się także projekt, a z nim raczej nie dyskutujemy.

sobota, 11 kwietnia 2015

Nie te mury pną się do góry.

Piękny rym częstochowski w tytule ciśnie się nam na usta, gdy widzimy, że dom rośnie w oczach. Najszybciej rośnie jednak nie to, co powinno, ale atrapa stodoły - bo wdzięczny i łatwy w obsłudze porotherm, mimo naszych próśb i błagań, jest już na budowie, a nawet w użyciu.



Miało być nieco inaczej. Po kolei i chronologicznie, że się tak oględnie wyrazimy. I choć z jednej strony miło zobaczyć jakiś niewsteczny postęp, z drugiej to, co idzie jak krew z nosa, a miało pójść na pierwszy ogień, krwią nas zalewa.

Wnioski? Kopanie dziur, choć pochłania jakieś zupełnie nieproporcjonalne do widocznych gołym okiem efektów kwoty, jest niestresujące.Reanimowanie Oldbojów - uff, szkoda słów.

Żeby nie było, że tylko patrzymy - zajęliśmy się rekonstrukcją tablicy informacyjnej, która zechciała się nieco uszkodzić. Chociaż tyle możemy zrobić.

P.s. Ludzie z Bagien - na drugim (a może nawet trzecim) planie możecie podziwiać efekt naszego niebywałego kunsztu sadowniczego, który nie został zilustrowany w poprzednim poście.

czwartek, 9 kwietnia 2015

W te pędy.

Kiedy nie dzieje się nic, jest zupełnie nieźle. Można sobie wymyślać - a to posadzenie drzewa (wraz z profilaktycznym ogrodzeniem go taśmą ze wszech miar ostrzegawczą), a to grzebanie sztachetą w rowie (tam, przy wartkim odpływie z drenażu). Można to robić, a jak zawieje chłodniejszy wietrzyk, albo Okruch zacznie domagać się większych ilości żywności, można sobie pójść i niczego nie trzeba. Jednego dnia dziura pod gruszę. Drugiego wybór drzewa. Trzeciego sadzenie. Ekstra.

Sytuacja jest taka, że tak zwane życie weryfikuje plany i teraz już tylko połowa z nas może doglądać i pilnować nie-budowy, która powróciwszy z wielkim hukiem, otarłszy się o awanturę, położyła kres słodkiemu czasowi snucia planów i braku przymusu podejmowania decyzji. (Druga połowa może tylko wymyślać i mieć nadzieję, że na placu boju dzieje się to, co ma się dziać, oglądać zdjęcia oraz stare cegły z różnych, okolicznych rozbiórek, które leżą na naszym mirskim balkonie dostarczone przez W. wykonawcę, czekając na decyzję - któraż to trafi na odbudowywaną ścianę.)

Jakoś tak wyszło, że nadszedł czas by brać się za poskładanie domu.
Prosta rzecz- są zdjęcia, jest projekt z pozwoleniem, jest ekipa, jest kierownik budowy, który dogląda i doradza. Ale ileż w tym wszystkim pytań - w dodatku takich na które w te pędy trzeba udzielić odpowiedzi!

niedziela, 22 marca 2015

Dlaczego nie wprowadzimy się tu także w tym roku?

Arcyciekawa opowieść o nasze skromnej (nie)budowie jeszcze długo się nie skończy. Przynajmniej nie w tym roku. Poza powodami prozaicznymi (wiadomo, o co chodzi), są również takie całkiem ważne. Czas na budowanie mamy do września. Później nie będziemy już mieli chwili na takie, jak to się ładnie mówi, duperele. Tak przynajmniej wynika z naszego skromnego, życiowego doświadczenia. A w cztery miesiące domu  nie postawimy i nie wykończymy, bo to, bo tamto i bo pośpiech jest naj, najgorszym doradcą.

Póki co zafundowaliśmy sobie dwie warstwy papy klejone na gorąco. Kiedy nasz wykonawca skończy jakąś inną fuchę (czyli gdzieś w kwietniu lub maju), trzeba będzie dopracować trzy szczegóły






























i można szaleć z zaprawą i cegłą. Nadprożami i filarami. Zbrojeniem i laniem betonu.

niedziela, 22 lutego 2015

Garść wiadomości lokalnych, czyli cietrzewie zacierają ręce!

W Małym Mieście na Z...achodzie człowiek może poczuć moc sprawczą. Kolejna sesja gminnej rady odbędzie się (znów) na sali miejskiej, gdyż naród nie pozostawia już chyba żdnych spraw w rękach szczęśliwych zwycięzców wyborów samorządowych, a w ratuszu by się nie pomieścił. Tym razem chodzi o intrygujący pomysł utworzenia drugiej w naszym (czterotysięcznym) mieście podstawówki przy... liceum (& technikum, & gimnazjum). Takie rzeczy - tylko w Mirsku, w czwartek o piętnastej.

Nasze Izery obwieściły, że zebrano 905 podpisów w sprawie tego, czego nie chcemy mieć za oknem. Ekstra!

Tymczasem nieopodal cietrzewie zacierają ręce - niesłynna gondola, po przedstawieniu bajecznej opcji karnetów na wjazdy i zjazdy koleją dla "przyjaciół"(drogo i bez sensu), kusi nową AKCJĄ PROMOCYJNĄ.

niedziela, 15 lutego 2015

Pomożecie? (Czyli walczymy dalej.)

Czasami ktoś pyta nas o SYTUACJĘ. O odpady czyli, żużle, ołów w wodzie i tak dalej.
Sytuacja jaka jest, nie każdy widzi, choć gdy zajrzy od czasu do czasu do takiej Mrożynki na przykład, może zacząć coś podejrzewać.

Zatem - nie ma na co czekać i czaić się:
DRUKUJCIE I PODPISUJCIE:
http://www.naszeizery.pl/PDF/petycja.pdf

Zebrane podpisy można składać do 19 lutego u sołtysów sołectw Rębiszów, Mlądz, Kwieciszowice, Proszowa, Przecznica, Kłopotnica, Kotlina, Krobica, Orłowice.

Koniecznie także podpisujcie w wersji elektornicznej:
http://www.petycjeonline.com/protest_izery

A jak ktoś się za nami stęsknił - mamy taką listę także u siebie w tymczasowym domu - zapraszamy:)

piątek, 13 lutego 2015

W domu.

Byliśmy ostatnio w domu. A właściwie w "domu". (Gdybyśmy mieli być naprawdę szczerzy, musielibyśmy cudzysłowu użyć dwa razy. Dokładnie więc powinno wyglądać to tak: "w" "domu".)   Bo  to jest tak, że jak się mieszka w MMnZ (Małym Mieście na Z...achodzie) i trzeba na przykład strzelić sobie fotkę rentgenowską, ma się do wyboru nieco WMMnZ (Większe Małe Miasta na Z...achodzie), położne  w bliższej lub dalszej okolicy (promień 30-60 kilometrów). W tłusty czwartek wybór jest prosty - Jelenia, bo przy okazji u Mrugały można nabyć pączki. No to nabyliśmy, a że Super Ekstra Ekskluzywne Centrum Medyczne obsłużyło było petenta w kilka minut, a kolejka po pączki była równie długa co dynamiczna, zostało nam kilka chwil na pobyt w domu, który jest po prostu po drodze. Po drodze z tej większej Jeleniej do tego zupełnie małego Mirska. No to wysiedliśmy, połaziliśmy po lodzie (ileż tam, na tych naszych włościach, jest wody w różnych stanach skupienia!), zagrzebaliśmy kontrłatą, co to się akurat poniewierała, przy odpływie wody z drenażu do rowu, no i tyle. Bo co w domu będziemy siedzieć.

wtorek, 20 stycznia 2015

Proza budowlana.

Po raz pierwszy od początku (nie)budowy, która trwa przecież już ponad pięć lat, przygotowujemy się do kolejnego sezonu.
























Ponieważ prace nad parterem będą zakrojone na o wiele, wiele większą skalę niż przypuszczaliśmy, sporządzamy dla ekipy portfolio Oldboja i wgapiamy się w kosztorys przedwykonawczy (sporządzony oczywiście przez naszego perfekcyjnego Wykonawcę), miotając się pod wpływem tej lektury między "po co my to w ogóle robimy" a "ale będzie fajnie siedzieć przed tym kominkiem w salonie".

niedziela, 11 stycznia 2015

Na pohybel cietrzewiom!

Nowy rok się zaczął. Sam początek przespaliśmy, nie podjęliśmy postanowień, a rano ruszyliśmy na szlak.
Musieliśmy trochę oszukać, bo podejście pod Stóg wiązałoby się z kresem wycieczki na samym jego szczycie. Oszukaliśmy więc, sponsorując niecną organizację wyciągową i przyczyniając się do zakłócania spokoju cietrzewi. (Nawiasem mówiąc, ciekawe, czy uda nam się kiedyś jakiegoś spotkać. Jeżeli nie - no cóż, sami będziemy sobie winni. Nie trzeba było pchać się na gondolę ratując ją od finansowego upadku!) Sprzeniewierzając się naturze osiągnęliśmy więc cel. Udało nam się zawlec Potomka na Polanę Izerską, która bez wykorzystania udogodnień natury technicznej pozostałaby mrzonką.

Poza tym w życiu, jak to w życiu. Często bywamy w Poznaniu. Mało planujemy - zwłaszcza w sprawie (nie)budowy, która ostatnio jest bardzo, bardzo "nie". Żywioły czochrają płachty pieczołowicie ułożonej folii kubełkowej, czosnek rośnie w doborowym towarzystwie róż, w zalążku przyszłego ogrodu, ukrytego przed koparką pośród stert drewna, a my - jak zwykle zimą, pochłaniamy nieprzebrane ilości wybornego jedzenia zacieśniając sąsiedzkie więzi.

A jak leży śnieg, to jest bardzo ładnie. Nieprawdaż?