Dziennik (nie)budowy, czyli rzecz o tym, jak się zmienia perspektywa, kiedy życiem człowieka rządzić zaczyna dwustuletni dom.

Wszystkie występujące w tej historii postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc-czysto przypadkowe.

środa, 29 maja 2013

Status quo.

"Wszystko jest jak było, nic się nie zmieniło."

Jednak - jak wiadomo - nie ma tego złego.
Ale o tym niezaprzeczalnym, zbadanym empirycznie fakcie, napiszemy ponownie innym razem.
(Dzisiaj  nie mamy czasu, gdyż cieszymy się z kłopotnickiej rzodkiewki.)

niedziela, 19 maja 2013

Kosztorys.

Było o relaksie, a teraz będzie o jego braku. A może wcale niezupełnie?

Podczas nicnierobienia myślimy jednak odrobinę nad tak zwaną (nie)budową. Odrobinę konkretnie.
Jak powszechnie wiadomo - nie znamy się na budowaniu. Nie mamy także wielkiego pojęcia o finansowaniu budowania, poza tym (oczywiście!), że w tym kontekście znane jest nam dobrze słówko "dużo". No i (oczywiście!) nie bardzo wiemy, od czego zacząć, poza wstępem formalnym (kierownik budowy-dziennik budowy-nadzór budowlany-tablica informacyjna-geodeta) i poza tym, że już w sumie zaczęliśmy, bo jak by nie patrzeć mamy ziemię (a nawet jakieś mury) oraz projekt, a nawet pozwolenie na tę tam przebudowę z rozbudową.

Czy człowiek, który przejawia świadomość braku wiedzy na zadany wyżej temat nie powinien przypadkiem znaleźć jakiegoś innego człowieka, który z grubsza orientuje się w zawiłościach budów?

Naszej opinii na ten temat, wypracowanej jakieś trzy lata temu w wyniku postępowania po omacku i  licznych zbiegów okoliczności, łatwo się domyślić - mamy wszak wspomniany (wałkowany i męczony) tutaj wielokrotnie projekt.

Czy raz wstąpiwszy na drogę legalizmu i (naszym, choć często niepopularnym zdaniem) rozsądku nie warto podążać nią dalej? Czy udanie się do fachowca po kosztorys mogłoby sprawić, że skutecznie odechce nam się zabawy w dom? Czy byłaby to bezsensowna strata czasu i wyrzucanie pieniędzy w błoto? A może uchroniłoby  nas to przed błąkaniem się wśród sum rzucanych nam pod nogi przez mitycznych fachowców? Może dałoby nam to pogląd, pewność, możliwość dobrego zaplanowania etapów (nie)budowy? Może myślenie o forsie, keszu, hajsie w tym kontekście stałoby się jedną z bardziej relaksujących czynności w trakcie tego, co nas czeka?

Czy się zdecydujemy?
Otóż - decyzja jest z grubsza podjęta.
Jaka? Naszym zdaniem najlepsza, trochę spontaniczna, nieco wyważona, chwilę dyskutowana.
Klamka jednak (jeszcze) nie zapadła.

piątek, 17 maja 2013

Co robimy, kiedy nic nie robimy?

Ano, oddajemy się hazardowi najwyższej próby

  i machamy różnym takim miłym ludziom
(różni tacy mili ludzie widoczni są na rowerach, machamy zza kadru,a właściwie - zza obiektywu).

W międzyczasie sadzimy różany żywopłot (na konfitury i na pożytek najmniejszych obywateli naszej łąki). Rozsadzamy poziomki. Pakujemy do ziemi jakieś drzewa.

Jak widać, (nie)budowa  idzie pełną parą.

piątek, 10 maja 2013

Wszystko kwitnie.

Najbardziej chyba rozbuchane są nasze chęci do działania, bo oczywiście jak pada i się nie bardzo może, to się najbardziej chce. No to siedzimy w domu (ale nie w tym, o którym tu ciągle mowa) i chcemy.

A kiedy czasem uda nam się przejechać obok Staruszka, uszczkniemy jakiegoś chwaścika, to znów rozsadzimy sałatę.

Trzeba by skończyć taras, zasadzić poziomki stacjonujące obecnie na naszym "miejskim" balkonie i pozbierać trylion czarnych, niemiłych ślimaczydeł, które zaraz po naszym wyjeździe zajmują się konsumpcją  roślinnego żłobka.  Na szczęście paproć, za którą bardzo jesteśmy wdzięczni niejakiemu D., już rośnie i niebawem da się z pewnością przerobić na ekologiczny oprysk odstraszający naszych najgorszych (i - mamy nadzieję - jedynych) wrogów.

Na szczęście zainteresowania straszydeł nie budzą kwiatki, którymi nie możemy się nacieszyć.


 
 
Trudno im, tym ślimakom,wspinać się na drzewa. A może po prostu im się nie chce.
W każdym razie, gdy odwrócimy się do ich ulubionego miejsca plecami, możemy sobie popatrzeć na nasze rachityczne wiśnie i czereśnie.
Pracujemy na nimi i wygląda na to, że powoli zaczyna odnosić to jakiś skutek.


  Wszystko to nie zmienia faktu, że to właśnie ten (no, może trochę bardziej dopracowany w niektórych szczegółach) obrazek chętnie widzielibyśmy codziennie, wracając do Domu.


P.s. Jak każdy wróg, także ten wyjątkowo niecny i wyjątkowo czarny(charakter), w swej strategii podejścia ofiary zawarł skuteczną broń - ułatwianie ofierze (czyli nam)  życia - nie da się ukryć, że nikt, tak jak on, nie posprząta nam w ogrodzie.

wtorek, 7 maja 2013

O czekaniu, które nas zaskoczyło.

Rozważamy rozpoczęcie prac.
No...może raczej termin rozpoczęcia.
Nie bardzo potrafimy się zdecydować - jesień, czy może wiosna?
(Oczywiście - ta jesień i - oczywiście - nie ta wiosna.)

Z ambicji zrobienia WSZYSTKIEGO własnoręcznie, które towarzyszyły nam przy podejmowaniu decyzji o wejściu w posiadanie dziurawej rudery pośrodku niczego (ale za to z widokiem), niewiele już zostało. Trochę z przypadku. Trochę z rozsądku. Trochę z przymusu. I trochę z tego szczęścia, co to się go ma więcej niż rozumu.

Z tego rozsądku, z tego przypadku i z tego przymusu, a na dodatek  z tego szczęścia właśnie widujemy się z domem najczęściej przy okazji. Na przykład w drodze do dużego sklepu z materiałami budowlanymi, sklepu  na "C", do którego, jak można się domyślić, nie jeździmy wcale po materiały budowlane.

[Może to i dobrze, bo przed wielkim otwarciem (budowy) udało nam się już obłaskawić pana z działu "drewno". Wszak - na układy nie ma rady, a jak powszechnie wiadomo, dział "drewno" jest taki...no taki...jakby to ująć...dyskretny w nawiązywaniu jakiejkolwiek relacji z klientem.]

Przypuszczaliśmy, że historia z domem nas zaskoczy. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo. Podejrzewaliśmy, że będziemy musieli zmierzyć się z pewnymi okolicznościami. Okazało się, że okoliczności owszem, wystąpiły, tylko że są zupełnie inne niż te, których się spodziewaliśmy.
Nie ma jednak tego złego! Czas dany nam przez D., architekta, okazał się dla nas zbawienny, ten, który ofiarował nam pewien łąkowy, malutki, czarny charakterek też zapewne przyniesie nam sporo szczęścia.

W sprawie domu nie robimy nic. Bo mokro i nie ma kto skosić. Bo to z nas, którego gabaryty pozwalają na podźwignięcie i zamachnięcie się sprzętem koszącym jest aktualnie niezbyt wydolne, a to z nas, które jest wydolne, nie zostało wzięte pod uwagę przez producentów kos spalinowych przy projektowaniu sprzętu. A tej tradycyjnej kosy nie umiemy wyregulować.

Póki co, dosłownie i w przenośni, cierpimy za miliony i podziwiamy zalążek naszego przyszłego ogrodu.



(A w miniony weekend, za sprawą A., babci Okrucha,  przy biernym udziale trawy, co to jeszcze nie była taka wyrośnięta, udało się nam rozryć kawałek ziemi pod taras.)